poniedziałek, 28 października 2019

Grzyby trujące i owoce egzotyczne, czyli czego uczymy się na Uniwersytecie Dzieci

Dawno nie opowiadałam o tym, co się dzieje na Uniwersytecie Dzieci w Olsztynie, więc dzisiaj przyszła pora, bo to nadrobić. W sobotę brałam udział w zajęciach „Dlaczego grzyby są trujące?” Były to warsztaty dla dzieci z Inspiracji, czyli ośmio– i dziewięciolatków.
Tym razem oprócz standardowego sprawdzenia obecności i wbijania pieczątek o indeksów małych studentów mieliśmy trochę zamieszania z odziewaniem dzieciaków w zielone peleryny, które miały zapobiec roznoszeniu się zarodników grzybów. Zajęcia były jednymi z bardziej wymagających, bo obejmowały wiele różnych aktywności. Na początku dzieci obejrzały prezentację, na której wyszczególniono najpopularniejsze gatunki grzybów i kilka ciekawostek. Nie zabrakło też wiedzy praktycznej – potem studenci oglądali ususzone grzyby, a ich zadaniem było oddzielić jadalne, niejadalne i trujące. Jednak dzieciom najbardziej podobało się mikroskopowanie. Miały okazję samodzielnie wykonać preparat  mikroskopowy z pieczarki, a następnie obejrzeć zarodniki. Padł nawet pomysł, by zorganizować zajęcia w całości poświęcone mikroskopowaniu. Na koniec studenci uzupełniali jeszcze karty pracy, które pozwoliły utrwalić zdobytą na zajęciach wiedzę.
Tydzień wcześniej wzięłam udział w zajęciach „Czy owoce egzotyczne można uprawiać w Polsce?”. Myślę, że ten temat był niesamowicie ciekawy nie tylko dla najmłodszych studentów, ale też dla uczestniczących w nich wolontariuszy. Próbowałam najróżniejszych owoców, o niektórych jeszcze wcześniej nie słyszałam. Jedyna trudność w tych zajęciach polegała na krojeniu owoców i rozdawaniu ich dzieciom. Jako że sok z nich kapał litrami, to wcześniej dostaliśmy ostrzeżenie, by założyć strój bojowy. Ale mieliśmy do dyspozycji kilkanaście opakowań chusteczek, więc udało się nie tylko pokroić owoce, ale i po wszystkim posprzątać ten bałagan. A że owoców zostało to nawet wskazane było je zjeść, by się nie zmarnowały. Dzieci posadziły też pestki czerwonego granatu, by wyhodować własne sadzonki.
Oprócz możliwości brania udziału w ciekawych zajęciach Uniwersytet Dzieci to droga do poznania nowych, inspirujących ludzi, którzy w sobotnie poranki zamiast spać wolą przeznaczyć ten czas dla innych. Po zajęciach spotykamy się w biurze. Często organizowane są spotkania integracyjne czy różne wypady, które są okazją, by dowiedzieć się o sobie więcej i lepiej się poznać.
Uniwersytet Dzieci uczy jak radzić sobie z trudnościami, czy nawet sytuacjami kryzysowymi. W ostatnią sobotę po skończonych zajęciach, gdy dzieci rozchodziły się już do domów, podeszła do nas zakłopotana dziewczynka i zapytała: „Czy nie widziała pani takiego wysokiego... łysego faceta? Bo tata nam się gdzieś zgubił i nie mogę go znaleźć...” Trzeba nie lada opanowania, by w takich sytuacjach zachować powagę. Na szczęście tata szybko się znalazł.
Myślę, że jest to pożyteczna inicjatywa. Wystarczy chwila wolnego czasu i chęci, by przeznaczyć go na coś wartościowego. Bo takie właśnie są dla mnie te zajęcia. Świadomość, że nic mnie to nie kosztuje, a daje dzieciakom niesamowitą frajdę i możliwość rozwijania się, jest naprawdę motywująca. Nie są to typowe szkolne zajęcia obowiązkowe, które nie zawsze spotykają się z entuzjazmem, ale aktywność, którą najmłodsi studenci podejmują, bo chcą się dowiadywać nowych rzeczy i poznawać świat. Więc czemu by im tego nie umożliwić? Zauważyłam, że w tym roku zaczęło brakować wolontariuszy, a przecież bez nich takie zajęcia się nie odbędą. Jeśli macie choć trochę wolnego czasu w sobotę, zachęcam do zajrzenia na stronę <Uniwersytetu Dzieci>, gdzie znajdują się informacje o tej inicjatywie. Obecnie fundacja działa w pięciu  miastach: w Krakowie, Warszawie, Wrocławiu, Olsztynie i Poznaniu, więc myślę, że każdy znajdzie coś dla siebie. Jeśli nie jesteście do końca przekonani co do tego. A jeśli chcecie przeczytać więcej na ten temat, to o UD i o swoich początkach z wolontariatem opowiedziałam <TUTAJ>. Ze swojej strony mogę powiedzieć tylko jedno: naprawdę warto! 😊

piątek, 25 października 2019

Są rzeczy gorsze niż strach, bo strach to dopiero początek

Mam wrażenie, że zmieniam się w inną osobę. Próbuję odnaleźć prawdę, dogonić wspomnienia, które mogą okazać się druzgoczące. Nadal czuję, że to absurd: jak można nie pamiętać kilku dni życia?
Nadrabiam zaległości. Zaprzyjaźniłam się z książkami pani Magdy, więc postanowiłam przeczytać wszystkie, które do tej pory się ukazały.  Czytałam wiele entuzjastycznych recenzji, które mówiły, że książka „W pułapce” jest tą najlepszą. Czy rzeczywiście tak było?
Klara budzi się na klatce schodowej przed wejściem do swojego mieszkania. Nie spodziewała się, że tak skończy się impreza, z której wracała i wstyd jej z tego powodu. Jednak gdy włącza telefon, okazuje się, że impreza była w sobotę, a jest już wtorek. Bohaterkę ogarnia lęk i dziwne przeczucia. Jak można nie pamiętać dwóch dni z życia? Co mogło się z nią dziać przez tak długi czas? Zaczyna sobie przypominać pewne szczegóły, ale nie może znaleźć odpowiedzi na dręczące ją pytania. Kto może za tym wszystkim stać? Okazuje się, że nie tylko ją spotkało coś takiego. Rok wcześniej spotkało to inną kobietę. Czy spotkanie z nią pomoże rozwiązać zagadkę? A może przyniesie jeszcze więcej pytań i obaw...
     Często porównujemy się z innymi, od początku wiedząc, że to zgubne i zupełnie niepotrzebne. Nie ma uniwersalnego modelu szczęścia czy tragedii, więc po co nam te konfrontacje? Jednak w tym momencie opanowuje mnie taki rodzaj lęku, który nigdy wcześniej nie gościł w mojej głowie. W tej strasznej i dziwnej historii nie chcę być wyjątkiem, elementem niepasującym do reszty kompletu.
Akcja jest podzielona na trzy tory. Najpierw poznajemy Klarę, główną bohaterkę. Potem przeskakujemy rok wcześniej odwiedzamy Berlin, gdzie mieszka Lisa i przyglądamy się temu, co może spotkać też Klarę. Próbujemy rozwiązać jej zagadkę, wnioskując co się przydarzyło Lisie. Jest jeszcze trzecia bohaterka, której imienia długo nie znamy, a to, co się z nią dzieje, może mieć decydujący wpływ na dalsze losy bohaterek, dlatego z niepokojem śledzimy rozwój akcji.
Dwie kobiety. Żadna z nich nie może się odnaleźć, po tym, czego doświadczyły. Dwa dni wyjęte z życia wciąż pozostają zagadką. I powodują, że strach i obawy o przyszłość towarzyszą im na każdym kroku. Bo co jeśli sytuacja się powtórzy? Co jeśli tym razem skończy się to gorzej, a tajemniczy sprawca ich nie oszczędzi? Napięcie w tej książce było odczuwalne i z każdą przeczytaną stroną rośnie, by przynieść nam zakończenie, które naprawdę szokuje. Czy to będzie historia, którą niedługo po przeczytaniu zapomnę? Na pewno nie. Ta historia ma uniwersalną wymowę i niesie też dla nas pewne ostrzeżenie. To, co przydarzyło się bohaterkom, może spotkać każdą z nas. I już zawsze jedząc brzoskwinie będę przypominać sobie o tym, co spotkało Klarę… Ale nie mogę zdradzić dlaczego 😊
Co do samych bohaterek, to nie do końca mnie przekonały. U Klary zaciekawił mnie wątek trudnego dzieciństwa i problemów z ojcem, ale nie był on w moim odczuciu dostatecznie rozwinięty. Trochę przeszkadzało mi też, że dwie historie są do siebie bardzo podobne i można się pogubić, gdy nie czyta się uważnie.
Czytałam wiele pozytywnych opinii o tej książce, ale nie do końca je podzielam. Muszę powiedzieć, że inne thrillery pani Magdy bardziej przypadły mi do gustu. W tę historię trudniej było mi się wczuć i wciągnąć. Nie zmienia to jednak faktu, że książka jest bardzo ciekawa, dobrze napisana, a przede wszystkim nieprzewidywalna i trzymająca w napięciu do samego końca. Dla miłośników thrillerów psychologicznych jest to zdecydowanie pozycja obowiązkowa.
Moja ocena 6/10

Magda Stachula, W pułapce
Ilość stron: 298
Wydawnictwo: Znak
Rok wydania: 2018

poniedziałek, 21 października 2019

Operacja na otwartym sercu, czyli recepta na udany związek

Zastanawialiście się kiedyś nad tym, czy istnieje recepta na udany związek? Co jest niezbędne, by dwie osoby mogły stworzyć trwały związek? Bez jakich składników związek nie ma racji bytu? Dowiedziałam się pewnych ciekawych rzeczy i postanowiłam się z Wami tym podzielić.
Miałam okazję w zeszłym tygodniu uczestniczyć w rekolekcjach akademickich, które głosił ojciec Adam Szustak. Usłyszałam o nich na niedzielnej mszy, ale ojca Szustaka nie znałam wcześniej, więc nie czułam się przekonana, by wziąć w nich udział. Sama perspektywa spędzenia trzech długich wieczorów w kościele po całym męczącym dniu zajęć, gdy po przyjściu do domu jedyne, na co miałam ochotę, to spanie, nie wydawała się ani trochę zachęcająca. Jednak w poniedziałek pojawiła się taka myśl, żeby jednak spróbować. Przynajmniej jednego dnia. Nic nie stracę, a mogę się dowiedzieć czegoś ważnego, co na długo zostanie w głowie. Była to świetna decyzja, bo do tej pory cieszę się, że jednak się przełamałam.

źródło: https://olsztyn.gosc.pl

Operacja na otwartym sercu 
Przez te trzy dni, jak to określił ojciec Adam, przeprowadzaliśmy operację na otwartym sercu. Każde spotkanie zakończone było konferencją i instagramowym różańcem na żywo. I tak oto pierwszego dnia zaglądaliśmy do swojego własnego serca, starając się odpowiedzieć na pytanie: Czy to, czego chcę, naprawdę jest tym, czego chcę?" Choć na początku brzmiało to nieco niedorzecznie, przekonaliśmy się, że to czego chcemy nie zawsze rzeczywiście jest tym czego chcemy. Niemałym zdziwieniem okazało się pierwsze pytanie ojca Adama, który po odczytaniu fragmentu z Ewangelii zupełnie zbił nas z tropu, pytając: Czy chce wam się seksu?" Rzeczywiście chodzi o to, że pragniemy bliskości z drugą osobą i poczucia, że możemy całkowicie się komuś oddać bez obawy, że ten ktoś nas skrzywdzi. Na tym przykładzie wyjaśnił, że narzędzia, którymi się posługujemy w osiąganiu celu, nie zawsze okazują się właściwe. Drugiego dnia patrzyliśmy na relację między naszym sercem, a sercem Boga. Poruszona została kwestia tego, jak powinniśmy się modlić, oraz że w modlitwie nie można się skupiać wyłącznie na sobie i na swoich potrzebach. Trzeciego dnia z kolei przyjrzeliśmy się relacji – nasze serce, a serce drugiej osoby. Ojciec Adam postawił sobie za zadanie rozwiać wszystkie nasze wątpliwości w kwestii jak stworzyć trwały związek, jakie elementy się na niego składają, bez czego relacja nie może zaistnieć. 
Nawiązał do Pieśni nad Pieśniami, w której była mowa o miłości mężczyzny i kobiety oraz o wonnych olejach, które sprawiły, że mężczyzna oczarował kobietę. Dostaliśmy receptę na taki „olej”. Dowiedzieliśmy się, co my powinniśmy mieć w naszym związku, by mógł on być trwały. „Jeśli tego nie ma, błagam, rozstańcie się” – mówił ojciec Adam. Czym zatem są te tajemne składniki? Są cztery rzeczy, bez których związek nie może istnieć, a ich odpowiedniki w Biblii to: mirra, cynamon, wonna trzcina i kasja. 

Mirra
Mirra związana jest ze śmiercią. Była składnikiem używanym do balsamowania ciał zmarłych. „Miłość to jest kochanie słabości drugiego człowieka” – zaznaczył dobitnie ojeciec Szustak. Nie kochamy kogoś tylko za to, co jest w nim piękne i fascynujące – to potrafi każdy. Jeśli zaś zbudujemy relację, w której damy drugiej osobie dostęp do naszych słabości, po to, by razem sobie z nimi radzić, to już połowa drogi do sukcesu. 

Cynamon
Cynamon to przyprawa, która ma zastosowanie w tym, by zapachy potraw się wzajemnie nie mieszały. w kontekście budowania związku ojciec Adam mówił o budowaniu płaszczyzn, które będą nas łączyć i robieniu różnych rzeczy razem  chodzi tu miedzy innymi o wspólne pasje i zainteresowania. Mają nas one chronić przed utratą wzajemnego zainteresowania. Zainteresowanie czy zauroczenie kimś innym to zupełnie normalna rzecz i każdemu może się zdarzyć, ale samo zauroczenie to jeszcze nie miłość. Będąc w związku, musimy dbać o to, by mieć takie właśnie rzeczy, które będą dla nas wspólne i nie pozwolą nam się znudzić druga osobą.

Wonna trzcina 
Wonna trzcina jest symbolem mowy, przekazywania treści. Wyróżnia się pięć tak zwanych języków miłości – język akceptacji, język spędzania jakościowego czasu, język prezentu, język czasu i język dotyku. Trudnością w relacji jest to, że każdy z nas może preferować inny z tych języków i dopiero, gdy znajdziemy wspólny, możemy czuć się przez drugą osobę kochani. Pierwszy z nich polega na mówieniu o tym, jak ważna jest dla nas druga osoba. Ktoś może czuć się w pełni doceniany dopiero wtedy, gdy nieustannie powtarza mu się o tym, jak bardzo go kochamy, jaki jest ważny w naszym życiu, czy prawimy komplementy. Język podarunku dotyczy nas wtedy, gdy czujemy się kochani, dostając coś od drugiej osoby. Prezenty dla niektórych są dowodem tego, że ktoś zna nasze potrzeby i wie, czego chcemy. Język służby polega na tym, że czujemy się doceniani i kochani, gdy druga osoba realizuje to, o co ją prosimy. Językiem czasu porozumiewamy się wtedy, gdy spędzamy z drugą osobą czas i ten spędzony wspólnie czas jest dla nas dowodem miłości. Język dotyku zaś polega na wyrażaniu miłości przez jakikolwiek kontakt fizyczny z drugą osobą. Trudność polega na tym, by rozpoznać, który z tych języków jest dla nas właściwy i w nim się porozumiewać.

Kasja
Kasja to kwiat. Żeby wydobyć z niego aromat i potrzebne składniki, trzeba gotować go we wrzątku. W tym kontekście ojciec Adam mówił o zwyczajnym ludzkim pożądaniu, bez którego związek po prostu nie ma sensu oraz o powodach, dla których warto zachować czystość przedmałżeńską. I tutaj muszę przyznać, że udało mu się o tym opowiedzieć w dość przystępny sposób dla ludzi młodych sposób. Przekazał nam sugestywne przykłady, a przy tym nawet niejednokrotnie nas rozbawił. 

Sposób w jaki ojciec Adam mówi o wierze, pozwala odczuć, że to nie jest coś abstrakcyjnego, odległego, z czym mamy niewiele wspólnego. Wręcz przeciwnie – wiara to coś żywego, pozwala nam otworzyć oczy, spojrzeć na otaczającą nas rzeczywistość w jedyny słuszny sposób. I to uczucie towarzyszy mi do dziś, gdy codziennie oglądam filmiki ojca Adama na jego kanale na YouTube. Poszłam tylko z ciekawości, a zostałam na dłużej. I po tych trzech dniach, gdy skoczyły się konferencje, a ojciec Szustak pojechał nauczać dalej, pojawiło się uczucie pustki. Same warunki na rekolekcjach były niezbyt sprzyjające – kościół tak przepełniony, że część ludzi stała przed wejściem, ci podobno jak twierdził ojciec Adam nawet rozpalili grilla przed kościołem. Zajęcie miejsca siedzącego graniczyło z cudem, ale i z tą trudnością sobie poradziliśmy – ludzie zajmowali miejsca na każdej dostępnej przestrzeni, łącznie z tą przy ołtarzu. Mimo wszystko było to niesamowite doświadczenie.  
Zainteresowanych odsyłam na kanał na YouTube: >Langusta na palmie<, gdzie znajdziecie wartościowe materiały oraz na >Instagrama< gdzie relacjonowany jest różaniec na żywo. Ojciec Adam Szustak to niezwykle charyzmatyczny człowiek, pewnie jeszcze wiele osób uda mu się przyciągnąć do kościoła. Sama przesłanie z tych konferencji zapamiętam jeszcze na długo i myślę, że wiele osób podziela moje zdanie 😊

piątek, 18 października 2019

Co słychać w Instytucie?

Jest otchłań, rozumiecie? Czasami mi się śni. Biegnie bez końca w głąb i jest pełna rzeczy, których nie wiem. Nie mam pojęcia jak otchłań może być pełna, przecież to oksymoron, ale ona taka jest. Sprawia, że czuję się mały i głupi. Ale nad nią biegnie most i chcę po nim przejrzeć. Chcę stanąć pośrodku i podnieść wysoko ręce... (...) a wtedy te wszystkie rzeczy w ciemności wypłyną do góry. Ja to wiem!
Gdy tylko usłyszałam, że King szykuje dla nas nową premierę, już wiedziałam, że chcę to przeczytać. I wcale nie dlatego, że jestem jego fanką – niektóre książki tego autora bardzo mi się podobały, a inne mniej. Opis mnie zachęcił, bo wiele obiecywał. Ale czy rzeczywiście „Instytut" zaliczyłabym do najlepszych książek Mistrza?
Luke Ellis ma jedenaście lat i uczy się w szkole dla wyjątkowych dzieci. Jest niezwykle uzdolniony – opanował już materiał szkoły średniej i planuje rozpocząć naukę na dwóch uczelniach. Ale wcale nie dlatego zainteresowali się nim ludzie z Instytutu. Od czasu do czasu, gdy towarzyszą mu silne emocje, udaje mu się poruszać niewielkie przedmioty w swoim otoczeniu. I dlatego zostaje porwany. Okazuje się, że takich dzieci jak on jest w Instytucie więcej. Każde z nich, podobnie jak Luke ma moce parapsychiczne, które Instytut ma za zadanie rozwinąć. Dzieci razem stanowią siłę, która niewłaściwie użyta, może ten świat doprowadzić do zguby... Stosowane w tym miejscu metody badawcze nie mają jednak nic wspólnego z dobrem dzieci.
„(...) jeśli naprawdę uda ci się uciec, jeśli nie złapią cię w lesie ani w Dennison River Bend i znajdziesz kogoś, kto ci uwierzy... jeśli pokonasz te wszystkie znaki zapytania, może uda ci się wyciągnąć na światło dzienne wszystko, co się działo tutaj przez pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt lat. Zwalisz im to wszystko na głowy. (...).
A to może oznaczać koniec świata.”
Początek do złudzenia przypomina serial Stranger Things, bo niektóre motywy się powtarzają. Telekineza, wyjątkowe moce, dziecięcy bohaterowie i eksperymenty rządowe – już wcześniej to znałam. dlatego też na początku książka mnie nudziła, tak mniej więcej do połowy niewiele się działo. Owszem, świat wykreowany przez Kinga bardzo się różni od tych serialowych, ale jednak podobieństwo jest zauważalne. Czytałam jednak w nadziei, że jest to wprowadzenie do czegoś niesamowitego.
Książki Mistrza mają to do siebie, że albo trafiają prosto w serce, albo zupełnie się nie podobają. Co do tej jednak mam mieszane uczucia. Pierwsza połowa mi się dłużyła. Opisy męczyły, choć z drugiej strony opisanie takiej ilości bohaterów musiała być niezłym wyzwaniem, a tutaj wypadło to całkiem dobrze. Drugą połowę już lepiej mi się czytało, a pod koniec autor szykuje dla nas naprawdę mocne wrażenia. Co tam się działo! Pamiętam, że w napięciu czytałam te ostatnie 150 stron podczas czterogodzinnej podróży autobusem. Można by to porównać do dobrego kina akcji. Szanuję autora za to, że potrafi tak działać na wyobraźnię, że książka przemawia do nas lepiej niż jakikolwiek film. Zastanawiam się też jak to możliwe, że autor umie tak manipulować czytelnikiem. Wśród tych wszystkich dramatycznych scen w finale, niejednokrotnie natrafiałam na momenty, gdzie może się zdarzyć niekontrolowany wybuch śmiechu. Pasażerowie podróżujący ze mną mieli zatem niezły ubaw 😁
Ta lektura nie należy do lekkich. Styl jest dosyć wymagający i bogaty w opisy. Akcja na początku może się dłużyć. Mimo wszystko to, co autor robi z nami pod koniec, jest wystarczającym powodem, by sięgnąć po tę książkę. w moim odczuciu nie jest to najlepsza książka autora spośród tych, które czytałam, ale mimo wszystko jestem zadowolona, że mogłam ją przeczytać. Było warto. „Instytut” to kolejna niepokojąca wizja świata, w którym dobro nie zawsze zwycięża. Tylko tym razem z udziałem dzieci… Jesteście gotowi?
           Moja ocena: 6/10


Stephen King, Instytut
Ilość stron: 670
Wydawnictwo: Albatros
Data premiery: 11.09.2019

poniedziałek, 14 października 2019

Życie na studiach – oczekiwania vs. rzeczywistość cz. 4, czyli o tym, że nie zawsze jest kolorowo

Powrót do studiów i studenckiej rzeczywistości to nie lada wyzwanie. I już na samym początku mogą pojawić się pewne trudności. Pisałam już o tym, że na studiach niejednokrotnie zdarzają się sytuacje, gdy można płakać ze śmiechu. Niestety nie zawsze jest kolorowo. A łzy śmiechu mogą się też zamienić w łzy rozpaczy. Jedno jest pewne – tutaj nie można się nudzić. 


1. Stolarz czy hydraulik? Wszystko jedno
Miałyśmy w pokoju problem z głośno buczącą lodówką. Jedna z nas zgłosiła ten problem do recepcji i jeszcze tego samego dnia po południu pojawił się u nas specjalista, by ją naprawić. Od razu na wstępie usłyszałyśmy: „nie wiem, dlaczego mnie tu przysłali, bo jestem stolarzem... może uznali, że jak lodówka ma drzwi to to jest mebel" 😁Potem obejrzał lodówkę, przesunął ją, by stała w pewnej odległości od szafek i powiedział, żeby tak ją zostawić. O dziwo po wizycie tego pana lodówka pracuje bez zarzutów.

2. Jeśli myślisz, że na wykładzie usiądziesz... nie bądź taki pewny
Z powodu odbywającej się w bibliotece konferencji sala, gdzie zwykle mamy wykłady została zajęta. Do naszej dyspozycji pozostała tylko mniejsza aula wykładowa, która ledwo mogła pomieścić dwie trzecie liczby osób z naszego roku. Gdy już wszyscy zajęli miejsca – łącznie z tymi siedzącymi na podłodze, a prowadzący rozpoczął wykład, dotarł do nas jeszcze jeden spóźniony kolega. Stanął w drzwiach, a prowadzący uśmiechając się powiedział: „Chciałem powiedzieć: proszę zająć miejsce, ale... no niestety", na co sala zareagowała zgodnym śmiechem 😁 Cóż, studenci muszą sobie poradzić w każdych warunkach.

3. Plan ułożony na naszą korzyść? Jak najbardziej
Gdy zobaczyłam swój plan na ten semestr, delikatnie mówiąc trochę się załamałam. Normą są zajęcia od samego rana do piętnastej lub szesnastej, a wolny piątek pozostaje tylko w sferze marzeń. Do tego jeszcze można się z bólem przyzwyczaić. Natomiast niektórzy studenci wykazują nadmierną skłonność do utrudniania sobie życia. I zapytani, kiedy chcemy odrabiać ćwiczenia z dnia w którym nie będzie prowadzącego, decydują się dołożyć je do zajęć tego dnia, gdy mamy trzy wykłady jeden po drugim, co łącznie daje zajęcia od ósmej do osiemnastej bez okienek. Podziwiam za gorliwość, ale gdzie tu znaleźć czas na porządny obiad w tym napiętym grafiku?

4. Najprawdziwsza postać wiary? Tylko na studiach
Miałam okazję niedawno uczestniczyć w rekolekcjach akademickich. Ojciec rekolekcjonista naprawdę przyłożył się do zadania. Udało mu się zainteresować sporą część zebranej społeczności, a zgromadził się taki tłum, że ledwo udało mi się wejść do kościoła. Kazanie często przeplatane było różnymi dowcipami. I tak próbował nam wytłumaczyć między innymi na czym polega wiara. Zanim jeszcze doszedł do sedna sprawy, powiedział tak: „Czym jest najczystsza postać wiary? To jest właśnie ten moment, gdy student stoi pod drzwiami sali egzaminacyjnej... i jedyne, co mu pozostaje, to wiara, że się uda." 😂 Jak widać studia niejednokrotnie tę wiarę w nas wyzwalają.

          Gdy coś idzie nie tak, często się zniechęcamy. Studia uczą, że tak nie wolno. Nieważne jak i nie ważne, czy znajdziesz czas – doba ma niestety tylko dwadzieścia cztery godziny, w ciągu których musimy znaleźć też czas na wszystko pozostałe – musisz zaliczyć. Dlatego odrzucasz wszystkie pytania filozoficzne typu: „co ja robię na tych studiach”, czy „może by tak to wszystko rzucić i wyjechać na koniec świata” i po prostu bierzesz się za robotę. Życzę Wam wytrwałości, która przyda się, by przetrwać, a sama po raz enty siadam do pisania pracy, bo terminy gonią. Trzymajcie się! 😊

czwartek, 10 października 2019

Przystępujemy do kontrataku

– Koniec pomiatania kancelarią Żelazny & McVay. Przystępujemy do kontrataku.
– I jak mamy zamiar go wyprowadzić?
– Kultywując najszlachetniejsze tradycje naszej firmy.
– Będziemy łgać, przeinaczać fakty, naginać prawdę, stosować manipulacje i zastraszać ludzi?
– Lepiej bym tego nie ujęła.
 „Zaginięcie” Remigiusza Mroza to drugi tom serii thrillerów prawniczych z Joanną Chyłką. Zawsze dość sceptycznie podchodziłam do twórczości tego autora. Choć słyszałam o jego książkach dużo pozytywnych opinii, jakoś ciężko było mi się do niego przekonać. Ale że ostatnimi czasy polubiłam czytelnicze eksperymenty i sięgam po różne gatunki, to postanowiłam sprawdzić, czy książki pana Mroza rzeczywiście są takie, jak się o nich słyszy i na czym polega ich fenomen.
W "Zaginięciu" niezmordowana dwójka prawników – Joanna Chyłka i jej podopieczny Kordian – zmierzy się ze sprawą, która nieźle wstrząśnie kancelarią prawniczą Żelazny & McVay. Zaginęła trzyletnia dziewczynka. Sprawa ta nie ma żadnego logicznego wyjaśnienia zważywszy na to, że w domu przez całą noc zamknięte były drzwi i okna oraz włączony alarm. Ewentualny sprawca mógł dostać się do domu jedynie przez okno na poddaszu, ale i tam nie było widocznych śladów włamania. Porwanie dla okupu? Zabójstwo? Policja nie może wpaść na żaden trop, a obrońcy rodziny Szlezyngierów nie mają żadnych dowodów mogących świadczyć o ich niewinności. Wszystko wskazuje na to, że dziecko rozpłynęło się w powietrzu. Czy i z tego Chyłka i Kordian dadzą radę wybronić swoich klientów?
Na początku trudno było mi się wczuć w ten klimat. Trochę obawiałam się też, czy rozpoczęcie serii od drugiej części jest dobrym pomysłem i czy się nie pogubię bez znajomości pierwszego tomu. Szybko jednak odrzuciłam te obawy. Z każdą stroną chce się więcej i więcej. Historia staje się coraz bardziej zawikłana i jest ciekawie. Pod koniec robi się naprawdę gorąco. Choć potyczki prawnicze to nie do końca mój świat, to mimo wszystko dobrze się bawiłam przy tej lekturze. Wszystko za sprawą postaci bohaterów. Joanna Chyłka to mecenas, której żadna sprawa nie straszna i z każdej wychodzi zwycięsko. Ma charyzmatyczną osobowość, jest uparta, nieugięta, a jej niewyparzony język i umiejętność znalezienia ciętej riposty w każdej sytuacji niewątpliwie pomagają jej radzić sobie w wielu trudnych sytuacjach, z których musi wyjść obronną ręką. Aplikant Kordian Oryński, dla którego Chyłka jest patronką, niestrudzenie radzi sobie z jej docinkami, ale w ich relacji widać sympatię. Często byłam świadkiem dialogów, przy których można było się szczerze uśmiać. Ta dwójka jest niesamowita.

Joanna mruknęła coś pod nosem, a zaraz potem zjawił się kelner z dwoma gorącymi daniami.
– Vegetariana dla kogo? – zapytał z uśmiechem patrząc na Chyłkę.
– Dla ciamajdy – odparła, wskazując na chłopaka. – Ja nałogowo przyjmuję mięcho.
– Prawdziwy z  niej drapieżnik – dodał Kordian.
– Kultywuję tradycje przodków – zaoponowała. – Pierwsi homo sapiens żywili się dużą zwierzyną łowną.
– Gówno prawda. Próbki odchodów sprzed pięćdziesięciu tysięcy lat z Alicante udowodniły, że jadali bulwy, orzechy, jagody i mnóstwo innych rzeczy.
Kelner sprawiał wrażenie skołowanego, gdy stawiał drugą pizzę na stole.
– Smacznego – rzucił tylko i czym prędzej się oddalił.

Historia jest ciekawa i dobrze dopracowana. Nawet dla niewtajemniczonych w świat prawniczy nie będą problemem pojawiające się tam pojęcia, bo wszystko, co konieczne, jest objaśnione. Przy okazji można się też dowiedzieć ciekawych rzeczy.
Na początku ciężko mi było się wczuć w tą lekturę, ale potem, gdy przeczyta się początek, chce się więcej i więcej. Nie spodziewałam się, że to powiem, ale ta seria uzależnia. Radzę liczyć się z tym, że na jednym przeczytanym tomie się nie skończy 😁
Moja ocena: 8/10

Remigiusz Mróz, Zaginięcie
Ilość stron: 507
Wydawnictwo: Czwarta Strona
Rok wydania: 2015

niedziela, 6 października 2019

Znajomi? A może nieznajomi

Pewnie wielokrotnie zastanawiacie się nad tym, jakie tajemnice skrywają otaczający nas ludzie. Czy oni mogą mieć przed nami sekrety? Przecież spędzamy z nimi tyle czasu i tak wiele o nich wiemy. Prawdą jest, że nigdy nie będzie nam dane do końca poznać drugiego człowieka. Zresztą jak możemy do tego dążyć, skoro nawet samych siebie do końca nie znamy. Ludzie, którzy nas otaczają - znajomi, rodzina, nawet najbliższy przyjaciel czy partner - każdy z nich ma coś, o czym nikt nie wie i nigdy nie będzie wiedzieć.


Do przemyśleń na ten temat zmusił mnie film (Nie)znajomi, który niedawno widziałam w kinie. Siedmioro przyjaciół na wspólnej kolacji. Rozmowy, żarty miła atmosfera. W pewnym momencie pada pomysł, by zagrać w grę. Gra polegała na tym, że do końca kolacji wszystkie ich telefony leżą widoczne na stole, każdy SMS jest odczytywany na głos, a każde przychodzące połączenie - odbierane na głośnomówiącym. Mimo początkowych oporów, koniec końców wszyscy przystają na ten pomysł. To przecież tylko jeden wieczór, a gdy już padło wyzwanie, każde z nich chce udowodnić, że nie ma nic na sumieniu. Ale czy rzeczywiście tak jest? Na jaw wychodzą wszystkie drobne grzeszki, a nawet tajemnice, które powodują, że kolacja kończy się łzami, głośną i burzliwą wymianą zdań i trzaskaniem drzwiami. Okazuje się, że każdy z nich miał coś do ukrycia, a jednocześnie dowiedział się czegoś szokującego o kimś, kto siedział obok.
Czego uczy nas ten przykład? Przede wszystkim pokazuje, że szczerość to wartość na wagę złota. Zamiast milczeć, samotnie rozprawiając się z problemami, powinniśmy po prostu o nich porozmawiać. To niewiarygodne jak wiele może zmienić szczera rozmowa. Zwyczajne opowiedzenie, o tym, co czujemy, może przynieść rozwiązanie problemu, z którym zmagamy się całe lata. Może niektóre tajemnice powinny wyjść na jaw? Zabawa, o której mowa w filmie zmusiła bohaterów do szczerości. Polały się łzy, padły wyzwiska, małżonkowie oraz znajomi dowiedzieli się o sobie rzeczy, których jeszcze kilka godzin temu nawet nie podejrzewali. Czy w efekcie było to dla nich złe? Można to różnie interpretować, ale myślę, że ostatecznie wyszło im to na dobre.. Ta burza, choć gwałtowna, pomogła oczyścić atmosferę. Może nie do końca dobrowolnie, ale w końcu szczerze porozmawiali, a wszystkie kłamstwa wyszły na jaw. To pozwoliło im spojrzeć inaczej – tym razem we właściwy sposób na swoją sytuację, zastanowić się nad istotnymi dla nich kwestami i poszukać rozwiązania problemów.
Film jest warty polecenia, bo naprawdę porusza i na długo zostaje w głowie. Gdy go obejrzymy, nasuwa się jeszcze jedno pytanie – czy taka zabawa od czasu do czasu mogłaby i nam przynieść pożytek, czy raczej szkodę? 😊
Na koniec jeszcze piosenka – nie bezpośrednio związana z tematem, ale jakoś mi tu pasuje. I ostatnio za mną chodzi. Trzymajcie się! 😊

czwartek, 3 października 2019

Duchy - czy istnieją naprawdę?

Uważamy za pewnik, że istnieje życie po śmierci i wiemy, że pewnego dnia znowu zobaczymy tych, którzy odeszli przed nami. Nasze życie jest pełne przygód, wciąż się zmienia i obfituje w dowody na istnienie w rozległym wszechświecie Boga... na wszystkich płaszczyznach.
Gdy tylko usłyszałam o tej książce, miałam ochotę po nią sięgnąć. Lubię wszystko, co straszne i nawiedzone, więc tę pozycję potraktowałam jako obowiązkową. Zawsze ciekawiły mnie takie nietypowe zjawiska. Obejrzałam mnóstwo horrorów ze zjawiskami nadprzyrodzonymi i ta książka również mnie intrygowała. Ed i Lorraine Warrenowie to specjaliści w sprawach nawiedzeń i parapsychologii – jedyny świecki demonolog uznany przez Watykan oraz medium, których znamy dzięki filmom takim jak „Obecność” czy „Annabelle”. Postanowiłam sprawdzić, co ciekawego mieli nam do przekazania.
Byłem w pół drogi do telefonu, gdy dotarło do mnie, że dzwonienie nie dochodzi z tego pomieszczenia – ale z następnego.Ale następnym pokojem był gabinet, gdzie stał ten staroświecki aparat...który nie był do niczego podłączony. Poczułem prawdziwy strach.
„Nawiedzenia. Historie prawdziwe” to zbiór kilkunastu opartych na faktach opowiadań opatrzonych komentarzami autorów. Książka podzielona jest na dwie części. Zaczyna się od historii związanych z badaniami prowadzonymi na cmentarzu Union w stanie Connecticut – jednym z najstarszych cmentarzy w Nowej Anglii. Przeczytamy w niej niezwykłe opowieści, które przekazali okoliczni mieszkańcy. Pozostałe opowiadania to historie z innych cmentarzy. Każde z nich to historia innego człowieka, który zdecydował się podzielić się swoimi doświadczeniami ze światem nadprzyrodzonym. Nie we wszystkich historiach duchy były ukazane jako twory mające straszyć ludzi. Niektóre z nich ostrzegały, pomagały w trudnych sytuacjach czy przynosiły pocieszenie. Biała dama, osoby zmarłe kilkaset lat temu objawiające się  na cmentarzu, czy zagadkowe telefony. Wszystkie te zjawiska, które na nasz ludzki sposób trudno wyjaśnić – właśnie ich objaśnienia podejmują się Warrenowie. Ta pozycja zmusza do zastanowienia się: może na tym świecie są rzeczy, o których nam się nawet nie śniło...
Po takim rozgłosie, zagadkowym tytule i niesamowitej okładce spodziewałam się czegoś naprawdę mocnego. Przełomowego. Czegoś, co zupełnie odmieni moje patrzenie na kwestię zjawisk nadprzyrodzonych. Jednak nie do końca jestem usatysfakcjonowana tą lekturą. Mamy tam historie z dreszczykiem, które niewątpliwie są dobrą rozrywką. Opowiedziane, prostym i przystępnym językiem przypominają typowe straszne historie, które opowiada się znajomym dla rozrywki. Jedne bardziej, inne mniej zaskakujące i straszne, ale czyta się je dobrze i gdy już się zacznie, naprawdę ciężko się oderwać od lektury. Do książki dołączone są też czarno–białe fotografie, na których możemy obejrzeć miejsca, w których widziano duchy i zjawy.
Natomiast od strony naukowej wyjaśnienie zjawisk nie bardzo mnie przekonało. Owszem, są komentarze samych Warrenów – badaczy tych zjawisk, ale spodziewałam się czegoś więcej – szerszego objaśnienia, które wniosłoby więcej do mojej wiedzy na ten temat. Jest jednak pewna istotna kwestia, na którą autorzy zwracają nam uwagę. Ta książka zawiera ostrzeżenie, by nie próbować na własną rękę bawić się w wywoływanie duchów, bo może mieć to niepożądane konsekwencje.
Choć ta pozycja nie była przełomowa, to może zasiać pewne wątpliwości i zachęcić do zainteresowania się przedstawionym tam tematem. Czyta się ją lekko i przyjemnie. „Nawiedzenia” mogę śmiało polecić każdemu miłośnikowi strasznych historii oraz zainteresowanym zjawiskami paranormalnymi.
Moja ocena: 7/10

Ed i Lorraine Warren, Robert David Chase, Nawiedzenia. Historie prawdziwe.
Ilość stron: 240
Wydawnictwo Replika
Data premiery: 25.06.2019