piątek, 28 lutego 2020

Bądź zmianą, którą pragniesz ujrzeć w świecie

Zauważyłam, że od pewnego czasu dzieje się ze mną coś niebywałego. Sama siebie już momentami nie poznaję. W pewnym momencie zaczęłam się temu przyglądać i zastanawiać, dlaczego tak jest. Pojawiły się u mnie różne odruchy, których wcześniej nie miałam. Zdziwiłam się, gdy bez większego namysłu i rozważania wszystkich „za” i „przeciw” ustąpiłam miejsca dziewczynce stojącej za mną w kolejce w sklepie,  żeby nie czekała, bo chciała tylko kupić butelkę soku. Nie jest to może nic wielkiego, ale zmiany często zaczynają się od małych rzeczy. „Bądź zmianą, którą pragniesz ujrzeć w świecie” – to zdanie często mi towarzyszy, gdy myślę sobie od czego warto zacząć wszelkie zmiany.
       W swoim środowisku spotykam różnych ludzi. Jednych darzę sympatią już od pierwszego spotkania, zaś innych wręcz przeciwnie, co jest rzeczą naturalną, bo nie wszystkich da się lubić. Ale jak łatwo jest popełnić błąd. Źle zaszufladkować. Po co w ogóle to robimy? Chcąc jakoś uporządkować to, czego doświadczamy, wkładamy jednych tu, drugich tam. Stanowczo i nieodwołalnie. Bez szans na zmianę tej pozycji. A może warto się wyzbyć tych dwóch szufladek? Przypisywania etykiet: „fajny/a”, czy „niefajny/a”, a zamiast tego skupić się na własnym podejściu do relacji z drugą osobą?
Pracowałam z koleżanką, którą już na początku znalazła się w tej drugiej szufladce. Wydawała mi się nieco gburowata i niechętna do kontaktu. Właśnie – wydawała się. Często kluczem jest nasza subiektywna ocena sytuacji. Gdy tylko przestałam o niej myśleć w tym kluczu, a skupiłam się na tym, co ja sama mogę zrobić, żeby było lepiej, odniosłam zupełne inne wrażenie. Zaczęła się częściej uśmiechać, wymieniać różnymi spostrzeżeniami. Nawet sympatycznie nam się dalej współpracowało.
Oczywiście to działa też w drugą stronę. Są osoby, które na samym początku trafiają do szufladki pierwszej. Od razu po pierwszej rozmowie wydaje nam się, że z tej znajomości może powstać coś dobrego. Miałam takiego kolegę, który już od samego początku wydał mi się absolutnie fascynujący. Z czasem coraz więcej rozmawialiśmy, podobne rzeczy nas interesowały, myślałam że można mu zaufać. Ale gdy przyszło do zbudowania czegoś więcej, okazało się, że nasze poglądy na ważne kwestie zasadniczo się różnią i niektórych zachowań zaakceptować się po prostu nie da. Często ktoś, kto zrobi na nas dobre pierwsze wrażenie i na samym początku wrzucimy go do pierwszej szufladki, wcale nie powinien się tam znaleźć.
Jest jeszcze trzecia możliwość. Gdy ktoś na początku trafia do pierwszej szufladki, potem zostaje zdegradowany do drugiej, ale znajomość wraz z tym się nie urywa. Gdy ktoś czasami irytuje nas do tego stopnia, że mamy ochotę rwać włosy z głowy (niekoniecznie tylko sobie ). Mieszkałam kiedyś z taką jedną dziewczyną. Przez kilka pierwszych dni, może nawet tygodni nie miałyśmy sobie nic do zarzucenia. Potem trochę się tego nazbierało. Częste imprezy, zupełnie inny tryb życia, który mi nie odpowiadał i wiele innych. Ale z czasem zamiast ją oceniać, obrzucać błotem i skupiać się na tym jak drażni mnie to, że jest tak inna, po prostu to zaakceptowałam. Owszem, mogłam poszukać sobie innego lokum albo innej współlokatorki. Ale zdecydowałam, że dam jej szansę. i czegoś mnie to nauczyło.
Często winę za to, że dana relacja nam się nie układa tak, jak byśmy tego chcieli, zrzucamy na innych. Najpierw oceniamy zbyt pochopnie albo po pozorach. Potem trzymamy się tego zdania nie dając sobie szansy na pełen ogląd sytuacji. Zdarza się  tak, że koniec końców i tak odrzucamy kogoś, kto nie do końca odpowiada naszym wyobrażeniom o nim.
Przestańmy polegać na schematach czy wyobrażeniach. Przestańmy nieustannie analizować to jaka ta druga osoba być powinna i czego jej brakuje. Może wystarczy się tylko dobrze rozejrzeć? Wystarczy odsunąć od siebie te wszystkie schematy zgodnie z którymi ludzie powinni mieć takie a nie inne cechy, bo tego czy innego od nich oczekujemy. Może warto skupić się na tym, co dobrego mają nam do zaoferowania? Nie ma ludzi idealnych, ale też nikt z nas nie jest czarno-biały. Suma dobrych i złych rzeczy w każdym z nas nigdy nie jest na minusie.
W dużej ilości przypadków to, czy relacja układa się tak, jak byśmy tego chcieli, jest to kwestia nie drugiej strony, ale właśnie naszego podejścia i błędnej oceny sytuacji. Nie warto czekać, że wszystko samo się ułoży, że ludzie będą inni. Nie warto korzystać z szufladek. Zmianę warto zacząć od siebie i od tego, jak sami ich postrzegamy. Może to właśnie na tym poziomie wszystko się zaczyna?

poniedziałek, 24 lutego 2020

Niektórych odpowiedzi lepiej nigdy nie poznać

Gdy przeczytałam jej wiadomość, zrozumiałam, jak złym jesteś człowiekiem. Czas najwyższy, żebyś się przekonała, jak twoje błędne decyzje z przeszłości zrujnowały życie niewinnych ludzi.
Po przeczytaniu „Nie odpisuj” nie miałam wątpliwości, że sięgnę po „Nie patrz”, czyli kontynuację świetnego thrillera. Dużo też od niej oczekiwałam. Czy zatem druga część utrzymała poziom?
Ewa jest psychoterapeutką. Na co dzień pomaga swoim pacjentom, ale żaden z nich nie wie, że ta kobieta skrywa pewną mroczną tajemnicę. Poza Martą. To ona odzywa się do niej w najmniej spodziewanym momencie. Ewie wydaje się, że udało się jej zostawić przeszłość za sobą. Marta przypomina o pewnym nagraniu i szantażuje ją zmuszając do pomocy w poszukiwaniu rozwiązania zagadki pewnej śmierci, która nastąpiła w tajemniczych okolicznościach. Ewa nie mogła przewidzieć, że jej udział w tym szalonym śledztwie odsłoni karty, których wolałaby nigdy nie poznać.
     Wydaje mi się, że historia zatoczyła krąg. Jakkolwiek bardzo byśmy się starali, nasze dorosłe życie jest w całości ukształtowane przez wydarzenia z dzieciństwa. Mogę próbować o tym zapomnieć albo przekształcać wspomnienia na mniej bolesne. Mogę starać się wyprzeć prawdę i wmawiać sobie, że pewne wydarzenia nie miały miejsca. Ale to wszystko nic nie da. Doświadczyłem tylu upokorzeń ze strony ludzi, że dziś czuję się bezwartościowy.
„Nie patrz” to kontynuacja losów dwóch bohaterek z pierwszej części i kilku nowych, którzy pojawiają się dopiero teraz. Mamy tu duży przekrój wiekowy – pojawiają się zarówno nastolatkowie – Nina i jej paczka, jak i ludzie dorośli – ojciec jednego z bohaterów – Wojciech Tarnowski, Adam i jego żona Klaudia, którym w małżeństwie się nie układa, oraz Ewa i Martyna, które łączy pewien niechlubny sekret.
Ta historia jest złożona i pełna zawirowań. Fabuła jest bardziej rozbudowana niż w pierwszej części, znacznie więcej się dzieje. Czyta się z zapartym tchem i momentami robi się naprawdę gorąco. Zakończenie zaś zupełnie nie do przewidzenia, choć nie do końca mnie usatysfakcjonowało – jakoś ciężko było mi je sobie wyobrazić.
Co do samego stylu pisania – zwięźle i rzeczowo, czyta się szybko i przyjemnie. Bardzo polubiłam styl tego autora.
Muszę jednak przyznać, że pierwsza część bardziej do mnie trafiła i zrobiła większe wrażenie, a także zostawiła po sobie pewien mocny przekaz. Tutaj owszem dzieje się więcej, ale trochę się to wszystko rozmywa – bohaterów jest więcej, u każdego coś się dzieje i czułam pewien przesyt. Przeżywamy tyle mocnych scen, że trudno to ogarnąć i jakoś sensownie sobie ułożyć w głowie.
Nie raz zatrzymywałam się na chwilę, by nieco odetchnąć. I zastanawiałam się, dlaczego to, co się tam dzieje, jest tak „popaprane”. Śmierć w niewyjaśnionych okolicznościach czy może morderstwo? Psychoterapeutka angażująca się w najbardziej szalone śledztwo, jakie można sobie wyobrazić. Romanse nawiązujące się tam, gdzie ich się zupełnie nie spodziewamy. Małżonkowie, którzy nie radzą sobie ze sobą nawzajem. I jeszcze kilka innych rzeczy, których zdradzać nie będę. Gdyby ktoś mnie zapytał, co tam się właściwie działo, powiedziałabym, że właściwsze byłoby pytanie: „czego tam nie było?” Ale czy to właśnie nie jest idealny obraz tego, co się wokół nas dzieje? Ta historia to najlepszy dowód na to, jak nieprzewidywalne potrafi być życie i jak w jednej chwili problemy potrafią zwalić się człowiekowi na głowę.
Książkę jako całość oceniam bardzo dobrze. Czytelnicy, którzy lubią być zaskakiwani i doświadczać mocnych wrażeń będą usatysfakcjonowani. A ja z niecierpliwością czekam na więcej 😊
Moja ocena: 8/10

Marcel Moss, Nie patrz
Liczba stron: 352
Wydawnictwo: Filia
Data premiery: 29.01.2020

piątek, 21 lutego 2020

Oddawać kartki. Ściągania nie będzie

Nie ma nic lepszego w studiach niż ta chwila, kiedy mamy poczucie, że wszystkie egzaminy już są zdane, a nowy semestr zapowiada się bezproblemowo. Ale żeby to osiągnąć trzeba się trochę pomęczyć. Egzaminacyjne zmagania to horror znany każdemu studentowi. Dla niektórych jest to walka z wiatrakami. Czas poświęcony na ciężkie przygotowania, towarzyszący im stres, a efekt nie zawsze zadowalający. Innym to przechodzi mniejszym kosztem. Niezależnie od tego, do której grupy jest nam bliżej, egzaminy to radosny koniec żmudnych przygotowań. Dosłownie radosny – okazji do śmiechu nie brakuje.  

 Ściągania nie będzie
Nasz prowadzący na egzaminie próbował nas zastraszyć, mówiąc „Jak ktoś napisał proszę oddawać kartki, ściągania nie będzie” i uśmiechając się przy tym złowieszczo. Czy odniosło to jakiś skutek? Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia, a jeśli ktoś jest doświadczony w sztuce ściągania i jeszcze w dodatku zajmie dobre miejsce, to nawet taki surowy prowadzący mu nie straszny. Mi niestety się nie udało, ale gdy tylko po zakończeniu wyszłam z sali, w oczy rzucił mi się kolega, który radośnie dzielił się swoim zwycięstwem – „Ale naściągałem!”. Ile to razy prowadzący zaprzeczają sami sobie mówiąc, że ściągania nie będzie... Jeśli się bardzo chce, można wszystko 😁

Zimno pani? A powinno być gorąco
Siedzimy na egzaminie. Prowadzący zaczyna rozdawać kartki, a koleżanka nakłada sweter, gdy ten przechodzi obok. Prowadzący zauważając to pyta rozbawiony: „Zimno pani? Na egzaminie zamiast gorąco, to zimno. No żadnych emocji. Widać, że tylko ja tu się wszystkim przejmuję”. i rzeczywiście ze wszystkich obecnych na sali, to on chyba przejmował się najbardziej – studentom trzeciego roku już żaden egzamin nie straszny 😊

Pan na egzamin? Zapraszamy
Egzamin rozpoczął się kilka minut temu. Wszyscy zajęli miejsca, a prowadzący przymierza się do rozdawania kartek. Nagle otwierają się drzwi i pojawia się kolega, który zostaje powitany salwą śmiechu. Nie pierwszy raz mu się to zdarzyło, właściwie to te jego spóźnienia stały się swego rodzaju tradycją u nas na roku i wszyscy już ten fakt zaakceptowali, ale takie spektakularne wejścia za każdym razem potrafią rozbawić tak samo. Prowadzący powitał go krótkim: „Pan na egzamin? To zapraszamy”, po czym wskazał mu miejsce.

Kolejne zagadnienie: depresja
Znajoma dostała od prowadzącego maila z zagadnieniami na egzamin. Szczerze ją ubawiło, gdy na tej liście zobaczyła następujące zagadnienie: depresja. Należy tutaj dodać, że studiuje nie psychologię, a matematykę XD Okazało się, że słownik zrobił prowadzącemu psikusa. Ale od razu skłoniło nas to do przemyśleń – a nóż to jedna z tych freudowskich czynności pomyłkowych… Może prowadzący chciał w ten sposób wyrazić, że nauka owych zagadnień będzie tak ciężka, że może przyprawić o depresję?

Dokąd zmierzasz i gdzie zamierzasz usiąść?
Studiuję na tej uczeni już trzeci rok, więc można powiedzieć, że swoje przeżyłam. Myślałam, że niewiele już mnie może tu zaskoczyć. Jednak gdy zobaczyłam obowiązujący na tegorocznym egzaminie „schemat siadania”, natychmiast zmieniłam zdanie. z takim podejściem do problemu zajmowania miejsc na egzaminie się jeszcze nie spotkałam 😂

Na koniec jeszcze jeden obrazek, już niezwiązany z egzaminami, a bardziej powinien się znaleźć w poście „Kiedy mama pyta, co robisz na studiach”, ale dopiero teraz podsumowując ten semestr sobie o nim przypomniałam. 

W różnym celu uczęszczamy na wykłady. Jedni chcą się czegoś interesującego nauczyć, inni omówić tematy, których nie można odłożyć na później, jeszcze inni, żeby poczytać, albo coś obejrzeć. Ale czasem bywa też tak, że wykłady są podróżą do czasów przedszkola, kiedy to człowiek robił wycinanki i wyklejanki, a jedyne, co było w tym potrzebne to kreatywność. Niedawno też mieliśmy taką okazję, choć nie wszyscy przyjęli ten fakt entuzjastycznie.

poniedziałek, 17 lutego 2020

Chaos jest poczatkiem nowego świata

W Warszawie nie ma wschodów i zachodów. Noc niezauważenie przechodzi w dzień, a dzień w noc, i raczej nikogo specjalnie to nie interesuje. Wszystko toczy się własnym, niezależnym rytmem – słońca po prostu nie ma, a zaraz potem jest, by wieczorem, ukryte za budynkami, z powrotem po cichu zniknąć.
Przed świętami, poszłam do biblioteki oddać książkę. Zastrzegłam sobie, że tylko ją oddam i żadnej innej nie wezmę, bo zapas na święta mam już wystarczający. Ale jak to mam w zwyczaju nie mogłam wyjść z biblioteki nie sprawdziwszy półki z nowościami. I tam zobaczyłam obiekt mojego pożądania  tak po prostu sobie leżała i mogłam ją dostać bez kolejki. Wtedy moje postanowienie o niewypożyczaniu większej ilości książek niż zdążę przeczytać po raz kolejny zostało złamane 😂
Maniek ma za sobą misję w Afganistanie. Ta historia ukazuje, że jest to jedno z doświadczeń, które pozostają w człowieku już na zawsze. Próbuje on na nowo odnaleźć się w świecie, który po powrocie z Afganistanu stał się dla niego zupełnie obcym światem. Swój świat próbuje też odnaleźć Zuza, jego sąsiadka. Usiłuje rozwikłać tajemnicę, która związana jest ze śmiercią jej matki, zaś jej bliscy uparcie milczą w tej kwestii. Zuza bierze więc sprawy w swoje ręce. Historia jest połączeniem opowiadań dwóch osób, tak różniących się od siebie. Może jednak znajdzie się coś, co będzie dla nich wspólne?
Mój ojciec, zwyczajny, normalny i w tej normalności wspaniały, każdy by chciał mieć takiego ojca, i matka, której udało się wyrwać z rodzinnego schematu, skończyć studia, wychować mnie, Milenę i trochę też ojca, wreszcie Milena, z jej spokojem, obojętnością i uporem, wszyscy oni stoją teraz obok mnie, i wszyscy razem ze mną trzymają palce na spuście.
Trudno mi jednoznacznie powiedzieć, o czym jest ta książka, bo porusza wiele problemów. Na szczególną uwagę zasługuje styl opowiadania. Historia opowiedziana jest prosto, swobodnie bez zbędnych upiększeń, ale narrator niejednokrotnie potrafi rozbawić czytelnika, czy rzucić jakąś zaskakującą lub inspirującą myśl. Jednocześnie od książki trudno się oderwać, czyta się tak lekko, że można to zrobić za jednym podejściem. Zwykle unikam książek, które choć trochę poruszają tematykę wojenną. Jednak tutaj ten problem dotknięty był w dość przystępny i ciekawy dla mnie sposób.
Największym plusem było to, że w tej powieści właściwie ciężko dopatrzyć się jakiegokolwiek schematu. Cały czas niecierpliwie czekałam na rozwój wydarzeń, nie mając nawet przypuszczeń, czym autor w efekcie może mnie zaskoczyć. Bohaterowie są interesującymi postaciami, a ich historia przekazana jest tak naturalnie, bez żadnego patosu.
„Horyzont” to jedna z historii, które nie mają jasnego i oczywistego przekazu. Daje czytelnikowi dużą swobodę w odbiorze, przez to każdy może z niej wyciągnąć coś dla siebie. W moim odczuciu jest to przede wszystkim opowieść o człowieku i o tym, jak nierozerwalnie związany jest ze swoją przeszłością. Uzmysławia nam, że można zrobić krok do przodu tylko jeśli się ją zaakceptuje taką jaką jest, niezależnie od tego, jak ciężkie czy bolesne prawdy się w niej znajdują.
Jeśli macie ochotę na lekką powieść, która w wyjątkowy sposób porusza ważne tematy, skłania do zastanowienia, a przy okazji dobrze się ją czyta, to ta pozycja będzie odpowiednia. Do tej pory zastanawiały mnie wszystkie zachwyty nad tą książką i wystawiane wysokie oceny, gdziekolwiek bym nie spojrzała. Teraz już rozumiem.
Moja ocena: 6/10

Jakub Małecki, Horyzont
Ilość stron: 336
Wydawnictwo: SQN
Data premiery: 18 września 2019

piątek, 14 lutego 2020

Jeśli wychodzisz z domu, prędzej czy później się zakochasz

Tak często używamy, bądź też nadużywamy słowa „zakochać się". Zakochać się można przecież dosłownie we wszystkim. Ile razy mówię, że zakochałam się w tej książce, czy w tej piosence. O osobach już nie wspominając. Czy zawsze używamy tego słowa świadomie? Czym tak naprawdę jest zakochanie? Od zawsze ciekawiło mnie to zjawisko. Skąd bierze się zakochanie, co sprawia, że się zakochujemy i od czego to zależy? Nurtowało mnie to, aż do momentu, gdy znalazłam film, który tutaj zamieściłam. Nie dawał on w pełni wyczerpującej odpowiedzi na moje pytanie, ale nieco rozjaśnił mi sprawę i zachęcił do szukania odpowiedzi w różnych źródłach, co też zrobiłam. Wybrałam najciekawsze rzeczy, które dzisiaj w dniu zakochanych warto omówić.
Przyjrzyjmy się najpierw definicji zakochania. Wikipedia definiuje zakochanie jako stan związania emocjonalnego z drugą osobą, który charakteryzuje się nieustającymi myślami o tej osobie i pragnieniem przebywania z nią. W przypadku niedostępności obiektu uczuć osoba zakochana nierzadko cierpi. Zakochanie często błędnie nazywane jest miłością. Natomiast miłość zdefiniowano tam jako uczucie, typ relacji międzyludzkich, zachowań, postaw. Często jest inspiracją dla dzieł literackich lub malarstwa. Stanowi ważny aspekt psychologii, filozofii i religii. Jak dla mnie nie jest to wystarczająco jasna definicja, więc postanowiłam szukać dalej.
O miłości już pisałam rok temu w poście „O poważnej chorobie psychicznej, której nie leczymy”. Dzisiaj natomiast chcę przyjrzeć się bliżej zjawisku zakochania. Skoro miłość jest na liście chorób psychicznych, to co należy powiedzieć o zakochaniu?
Okazuje się, że zakochanie to coś naturalnego, właściwego każdemu człowiekowi jak jedzenie czy spanie. Zakochujemy się, ponieważ to typowe dla naszego funkcjonowania.
Chemia w mózgu, Bóg czy szatan?
We wspomnianym wcześniej filmie padły chyba wszystkie możliwe przypuszczenia na temat tego, co jest przyczyną stanu zakochania. Chemia w mózgu, Bóg, szatan, a nawet oddziaływania grawitacyjno–magnetyczne wytwarzane przez serce każdego człowieka. Zatem domysłów było mnóstwo, a niektóre były bardzo kreatywne 😂Kto miał rację? Przyjrzyjmy się procesowi zakochania najpierw od strony biologiczno–chemicznej.
Są źródła, które mówią, że samo zakochanie się trwa zaledwie jedną piątą sekundy. Tak niewiele potrzeba, by dopadł nas ten dziwny stan. Na tyle krótko, że można nawet ten moment przegapić. Gdy się zakochujemy, w naszym mózgu zaczyna równolegle pracować 12 różnych regionów.
Wyróżnia się trzy hormony, które mają udział w procesie zakochiwania się. Są to neroadrenalina, dopamina i serotonina. Neroadrenalina wywołuje podniecenie, euforię i przypływ dobrej energii. Przyspiesza bicie serca, podnosi ciśnienie krwi oraz powoduje czerwienienie się na widok ukochanej osoby. Dopamina nazywana cząsteczką szczęścia odpowiada za odczuwanie przyjemności oraz przypływ aktywności. Jednak wpływa również na utratę apetytu czy strach przed utratą ukochanej osoby. Zaś serotonina, a raczej jej gwałtowny spadek jaki następuje w procesie zakochania powoduje z kolei rozdrażnienie, brak koncentracji, bezsenność, obsesyjne myśli czy nawet stany depresyjne. Ilość tych trzech neuroprzekaźników w mózgu Ilość w mózgu tych neuroprzekaźników jest kontrolowana przez fenyloetyloaminę (ang. PEA). Związek ten, nazywany potocznie „narkotykiem miłości”, w strukturze oraz działaniu podobny jest do amfetaminy. Fenyloetyloamina ma właściwości odurzające, odpowiedzialna jest za euforię, radość, podniecenie i pewność siebie zakochanej osoby. Z drugiej strony powoduje bezsenność, niepokój, zaburzenia łaknienia, brak tchu i koncentracji oraz przyspieszenie bicia serca.

Gdy zakochanie przerodzi się w coś więcej
Z badań wynika, że zwykle pomiędzy 18 a 48 miesiącem (4 rokiem) związku, cały szalejący ogień  miłości powoli się wypala i przygasa. Wtedy zakochani mogą się nawet rozstać… Na szczęście, nie jest to reguła.
Za trwałość związku odpowiadają dwa inne hormony: oksytocyna i wazopresyna. Oksytocyna łagodzi stres i ból oraz ma działanie uspokajające i relaksacyjne. To „hormon przytulania”. Mężczyźni i kobiety wytwarzają go, kiedy dotykają się i obejmują. Wazopresyna natomiast wytwarzana jest w chwilach stresowych. Hormon ten nazywany jest ponadto cząsteczką wierności. Jego niski poziom może sprawiać, że mężczyźni rezygnują ze związku i szukają nowych partnerek.
Poczucie przywiązania, bezpieczeństwa i stabilizacji w związku dają również wytwarzane hormony szczęścia – endorfiny. Podobnie jak spokrewniona z nimi morfina przynoszą dwojgu ludziom spokój, optymizm, poczucie ciepła i harmonii. Pomagają wytrwać w dobrym związku aż do śmierci.

Miłosna mapa, czyli w kim się zakochujemy i dlaczego
Teraz spojrzymy na zakochiwanie się od strony psychologicznej. Choć pierwsze, co zauważamy podczas spotkania to wygląd drugiej osoby, przy wyborze naszych uczuciowych partnerów kierujemy się czymś więcej niż wzrokiem. Pytanie brzmi: czym dokładnie?
Pierwsza faza eliminacji ma charakter kulturowy. Wizerunek naszego idealnego partnera i oczekiwania względem niego zostają zakodowane w naszym umyśle we wczesnych latach naszego życia. Zanim osiągniemy osiem czy dziewięć lat, w naszym mózgu utrwalone zostają „miłosne mapy", matryce zmysłowo-intelektualne, które zawężają krąg potencjalnych obiektów zainteresowań do osobników zdolnych przywołać pewne określone wspomnienia — zapachów, zachowań, typu poczucia humoru, a także wyglądu. Nikt oczywiście nie zrekonstruował jak dotąd rzeczywistej „miłosnej mapy" i nawet w przybliżeniu nie jesteśmy w stanie przewidzieć, jakie cechy innego człowieka wywołają w nas rezonans uczuciowy. Nie jest jednak przypadkiem to, że na ogół wiążemy się emocjonalnie z człowiekiem, z którym możemy się dobrze porozumieć, przy którym możemy czuć się bezpiecznie i który nie jest nam całkowicie obcy kulturowo.

A może jednak zapach?
Niektóre źródła podają, że proces zakochania zaczyna się od zapachu. Ważna jest naturalna woń i - prawdopodobnie - ukryte w niej bezwonne feromony. Ich istnienie u człowieka nie jest jeszcze wyczerpująco zbadane przez naukę. W każdym razie, zapach dociera do nosa, gdzie napotyka bardzo czuły narząd lemieszowo-nosowy. Ten z kolei aktywuje podwzgórze - mały obszar w mózgu. Jeśli wszystko „do siebie pasuje”, zaczynamy się interesować partnerem, nasze szare komórki zaczynają świecić (widać to podczas badania pozytronową tomografią emisyjną (PET)), zaś podwzgórze zaczyna wydzielać fenyloetyloaminę.

Może ewolucja?
W zależności od płci preferujemy różne cechy u naszych partnerów. Panowie najczęściej wymieniają urodę i młodość kobiety. Panie skupiają się bardziej na pozycji społecznej mężczyzny, jego inteligencji, pracowitości, dojrzałości, opiekuńczości i zasobności portfela.
Naukowcy twierdzą, że te upodobania to spadek po naszych przodkach. W czasach, gdy po Ziemi biegały mamuty, a ludzie żyli w jaskiniach, role społeczne były jasno określone. Kobieta rodziła dzieci i opiekowała się nimi, a mężczyzna, jako z natury silniejszy, polował na wspomniane wcześniej mamuty, aby zdobyć pożywienie i zapewnić rodzinie przetrwanie.
Preferowane cechy wiążą się z możliwością wypełnienia tych ról. Kobieca uroda traktowana jest jako objaw zdrowia niezbędnego do urodzenia i wychowania potomstwa. Na przykład w większości kultur za zgrabną uważa się kobietę, która ma szczupłą talię i pełne biodra, a taka sylwetka świadczy o dobrym przystosowaniu do porodu. To samo znaczenie ma młody wiek.
Cechy, które kobieta ceni w partnerze wiążą się z umiejętnością zapewnienia jej dzieciom jak najlepszych warunków życiowych. Pieniądze zarabiane przez mężczyznę umożliwiają zdobywanie pożywienia i innych dóbr materialnych. Zaś jego dojrzałość i opiekuńczość pozwalają mieć nadzieję, że podzieli się swoją zdobyczą z rodziną.

Czy długotrwałe zakochanie jest dobre?
Zakochanie jest szkodliwym stanem, obniża próg bólu, wydziela się dopamina, a nieustanny „haj” dopaminowy może prowadzić do Parkinsona. Oniżenie się poziomu serotoniny, które towarzyszy zakochaniu również nie jest zjawiskiem korzystnym, ale na to jest sposób.  Jeśli jesteś przygnębiony  powodu zakochania, najedz się czekolady 😁

Okazuje się zatem, że zakochanie to złożony proces, a jego źródeł należy szukać w różnych płaszczyznach funkcjonowania człowieka. Na ten temat można by jeszcze wiele napisać. Psychologia opisuje wiele zjawisk, które mają swój udział podczas zakochiwania się. Jednak miłość często wymyka się psychologicznym analizom. Zdarza się, że wszystkie te zbadane naukowo prawidłowości muszą skapitulować wobec nieprzewidywalności ludzkiej natury.


Na koniec zostawiam Was z piosenką Maryli Rodowicz, która moim skromnym zdaniem jest niedościgniona jeśli chodzi o śpiewanie o miłości 😊

Źródła, które wykorzystałam:
Szymborski K., 2004. Chemia miłości (http://www.racjonalista.pl/kk.php/s,3692)

poniedziałek, 10 lutego 2020

Nie da się zła przykryć nowym złem

Porzuć nadzieję, że będzie to kolejne z prostych opowiadań, na których końcu wszystko się pięknie wyjaśni. Może dowiesz się, kto był mordercą, a kto ofiarą, ale w ustach pozostanie mdły posmak pytań i cierpki smak niedopowiedzeń. Łatwo powiedzieć, że się rozumie czyjeś motywacje. Łatwo powiedzieć, że usprawiedliwione zło to dobro, tylko że kopnięte w tylną część ciała.
Tu nic nie będzie łatwe.
Ta książka intrygowała mnie od kiedy o niej usłyszałam po raz pierwszy. Dlatego trudno się dziwić, że gdy zobaczyłam ją w bibliotece w zasięgu wzroku, nie mogłam się powstrzymać, żeby jej nie przygarnąć. A weszłam tam z zamiarem tylko oddania książek…. Jak to ja 😁
Dramat Słowackiego, choć napisany wieki temu, dalej jest aktualny w swojej wymowie i dalej inspiruje twórców. Co czyni go uniwersalnym? Miłość i zbrodnia. One były, są i zawsze będą aktualne. I nigdy nie zostaną do końca zbadane. Miłość to niebezpieczne uczucie. Nigdy nie wybiera. Czasami staje się furtką do osiągnięcia celu. Zawsze sprawia, że tracimy kontrolę. A wtedy już tylko krok dzieli nas od szaleństwa. Może dlatego właśnie miłość i zbrodnia często idą w parze. Szczególnie w tej lekturze. Obecna „Balladyna” to zbiór opowiadań, w których miłość i zbrodnia są nierozłączne.
(...) zastanawiał się nad genezą zbrodni. Gdyby cofnąć się, myślał, pójść wstecz, krok po kroku ku przyczynom? Gdyby odliczyć, jak w dziecięcej wyliczance, wszystkie kroki? Może tam, na początku, znalazłby przyczynę? Motyw? Ziarno zła? Może jest tak, myślał, że to tam na początku, wszystko się nie zaczyna lecz kończy? Może pozornie czysta kartka, na jakiej zapisuje się nasze imię po narodzinach, nadpisuje się – jak kod komputerowy – na tym, co było przed?
Przeczytacie kilka opowiadań o różnej tematyce z wątkiem kryminalnym. Niektóre krwawe, inne mniej. Zupełnie nie spodziewałam się, że tak wciągają. Niektóre sprawią, że włosy staną Wam na głowie. Albo będziecie musieli przerwać lekturę i ochłonąć. I każde skłoni do zatrzymania się i chwili refleksji. „Balladynę" dobrze jest czytać powoli, delektując się każdą kolejną stroną, wtedy łatwiej odczytać ten niepokojący przekaz. Opowiadania są krótkie i treściwe. A także pełne symboliki i treści nawiązujących do dramatu Słowackiego, więc pomaga dobra znajomość dzieła klasyka.
Akcja dwóch z nich rozgrywała się w Toruniu. Czytając można się zakochać w tym mieście. Bohaterowie są różni. Z niektórymi mogłam się utożsamiać, z innymi nie. W jednej z historii są to dwie studentki, które razem mieszkają, w innej przywódcy szajki trudniącej się nielegalnym interesem, w jeszcze innej siostry bliźniaczki, które spędziły dzieciństwo w domu dziecka. Zbrodnia różne ma oblicza. A miłość jest jeszcze bardziej nieprzewidywalna.
„Balladyna” to wielowymiarowe dzieło o niesamowitej wymowie. Opowiadania inspirowane historią dwóch sióstr, z których jedna zabiła drugą, pozwolą Wam z różnych perspektyw i oczami najróżniejszych bohaterów spojrzeć na złożoność relacji międzyludzkich, zastanowić się nad genezą zbrodni i być może wyciągnąć niepokojące wnioski. Co jest tym zapalnikiem, który pcha nas ku popełnianiu okrutnych czynów? Tak niewiele trzeba, by stać się zabójcą. Tak samo jak niewiele trzeba by się zakochać albo doświadczyć zranienia. A od tego już niedługa droga do szaleństwa…

– Jak ktoś mógł komuś odrąbać głowę?
– Normalnie. Na przykład nożem do tapet. Pytanie brzmi, jak można kogoś zabić, zakopać, odkopać, odrąbać głowę, potem ją wrzucić do rowu i... wskoczyć na jego miejsce.

Jeśli macie choć trochę czasu, a ta problematyka wydaje się Wam choć trochę interesująca, koniecznie sięgnijcie po „Balladynę” i pozwólcie sobie na chwilę zadumy. Ta książka „robi” naprawdę dobrą robotę!
Moja ocena: 10/10

Czornyj M., Grzegorzewska G., i in., Balladyna
Liczba stron: 434
Wydawnictwo: Filia
Data premiery: 30.10.2019

piątek, 7 lutego 2020

Miłość to matematyka

Miłość to funkcja
Czyli przyporządkowanie
Każdemu elementowi
Ze zbioru pierwszego
Dokładnie jednego elementu
Ze zbioru drugiego
Nasze przyporządkowanie
Można nazwać funkcją

Miłość jest jak rachunek prawdopodobieństwa
Prawdopodobieństwo że spotkasz
Drugą połówkę swojej duszy
Jest bliskie zeru
A jednak mi się udało

Miłość jest jak zadanie optymalizacyjne
To ciągłe pytanie jakie muszą być
Wymiary mojego uczucia
By szczęście, które Ci daję
Było możliwie największe

Miłość jest jak proporcja
To, ile Ci jej daję
Jest wprost proporcjonalne
Do tego, ile otrzymuję
Bo dajemy sobie wszystko

Chociaż nie da się jej
Zważyć, zmierzyć
Obliczyć pola lub objętości
To i tak jest niewyobrażalnie wielka

Miłość jak matematyka
Ma wiele różnych zasad
Z tym, że nikt jeszcze ich nie opisał
I nie zbadał

Bo nigdy nie możesz wiedzieć
Kiedy trafi na Ciebie
Nie znasz dnia ani godziny
A będzie to, gdy najmniej się spodziewasz

I żadnym równaniem,
Żadna prawidłowością
Nie da się tego momentu
Obliczyć, niestety…
_______

Wiersz napisany jakieś trzy lata temu na konkurs walentynkowy. Teraz bym co nieco w nim pozmieniała, ale z racji, że zdobył drugie miejsce w tymże konkursie, to niech już zostanie jak jest 😁 Czy miłość ma coś wspólnego z matematyką? Czy można ją opisać jakimiś zasadami? I czy miłość doskonała jest możliwa (w naszym świecie, a nie tylko u pluszaków)?
Do poniedziałku postaram się skończyć recenzję "Balladyny" i przy tej okazji zastanowimy się ile miłość ma wspólnego z szaleństwem. A za tydzień niespodzianka 😊
Wybaczcie moje zaległości na blogach, ale to już ostatnia prosta przed sesją. Potem wszystko wróci do normy. Trzymajcie się!

poniedziałek, 3 lutego 2020

Internet to najgorsze miejsce do poszukiwań wsparcia

Nie rozumieją, że internet to najgorsze miejsce do poszukiwań wsparcia. No, chyba że ktoś jest masochistą i nie widzi problemu w wystawianiu się na zmasowany atak rozwścieczonych hejterów. Ludzi, którzy nienawidzą wszystkiego. Siebie, innych, całego świata. Nienawidzą swojego istnienia, ale jednocześnie nie mają odwagi, by ze sobą skończyć. Gardzą tymi, którzy coś osiągnęli, którym się powodzi. Brzydzą się cudzym szczęściem, złorzeczą i plują jadem.
Gdy zobaczyłam tę książkę z polecajką Magdy Stachuli na okładce już wiedziałam, że nie spocznę póki nie dostanę jej w swoje ręce. Debiutancka powieść Marcela Mossa niedługo potem całkowicie opanowała Instagram, a teraz również głośno o jego drugiej powieści – "Nie patrz", którą już planuję upolować. Sama nie wiem, czego spodziewałam się po tej książce, ale na pewno nie tego – przeszła moje najśmielsze oczekiwania.
Martyna prowadzi na Instagramie profil Chcę Się Zwierzyć. Setki ludzi wysyłają jej swoje historie szukając u niej wsparcia, ale często spotykają się jedynie z falą hejtu. Pewnego dnia Martyna dostaje tak intrygującą wiadomość, że postanawia na nią odpowiedzieć. Gdyby wiedziała, jakie skutki będzie mieć ta decyzja... Kilku bohaterów i kilka poplątanych historii, które splatają się za sprawą tej niefortunnej wiadomości.

– Daję ci szansę na zmniejszenie strat. Możesz przeprosić i zachować się jak chociaż namiastka mężczyzny, którym nigdy nie byłeś i nie będziesz. Możesz też odmówić, ale wtedy gwarantuję ci, że zamienię twoje życie w piekło.
– Jakbyś już tego nie zrobiła – mruczę.
– O nie, kochany. Ty jeszcze nie wiesz, co to jest prawdzie piekło.

Trudno opisać o czym jest ta książka tak, by nie zdradzić za dużo. Ale wyobraźcie sobie najgorsze możliwe patologie, jakich możecie doświadczyć, zebrane w jednym miejscu. I nie mówię tu tylko o zdradach, przemocy, chorych relacjach w małżeństwie. Tutaj dzieje się tyle, że włos się na głowie jeży. Na początku obawiałam się, że będzie to jakaś tania historyjka o tym, żeby uważać na ludzi z internetu, czyli coś, co każdy z nas słyszał już nieskończoną ilość razy… Nic z tych rzeczy. Choć tak, temat hejtu internetowego i w ogóle niebezpieczeństw, jakie wynikaja z nierozsądnego korzystania z sieci, w tym głównie portali społecznościowych, też zostały poruszone. Ale podejście do tematu było ciekawe.
Duży plus należy się za postaci bohaterów. Z każdą stroną byłam nimi coraz bardziej zafascynowana. Każdy z nich ma swoje słabości, nie da się ich wpasować w żaden schemat. Nie można określić kto jest tam lepszy, a kto gorszy, kto jest krzywdzonym, a kto krzywdzącym. Bo gdy już jesteśmy blisko wydania swojego osądu, wtedy następuje nieoczekiwany zwrot akcji. W tej historii niczego nie można być pewnym. Może jedynie tego, że z każdą kolejną przeczytaną stroną trudniej będzie się oderwać 😁Gdyby nie to, że robiłam konieczne przerwy na naukę, przeczytałabym ją jednym tchem.
Autor ma niesamowitą zdolność poruszania czytelnika. Perypetie bohaterów przeżywałam, jakbym czytała o ludziach, których dobrze znam. Jednym współczułam i serce mi się krajało, gdy razem z nimi przechodziłam przez to, czego doświadczali, innych szczerze znienawidziłam, uznając, że zasługują na miano potworów. Ale okazało się, że potem zaczęłam współczuć nawet potworom… Tutaj nic nie jest czarno–białe. I takie książki lubię najbardziej.
Dawno nie przeczytałam takiego thrillera. Ośmielę się nawet powiedzieć, że takiego jeszcze nie było. Ale „Nie odpisuj” to książka, która trafi nie tylko do fanów thrillerów. Przyda się każdemu. Tak ku przestrodze.
Moja ocena: 9/10

Marcel Moss, Nie odpisuj
Liczba stron: 400
Wydawnictwo: Filia
Data premiery: 4.09.2019