środa, 29 kwietnia 2020

Każdy ma swoją piętę achillesową

A skoro już wspomniałam o miłości, prawie tak samo trudno jest się przyznać do zakochania jak do odkochania, nie sądzicie? Ale nawet jeśli przestajemy kogoś kochać, nie daje nam to prawa do głoszenia wszem wobec, że miłość nie istnieje.
Choć nie powinno się oceniać książki po okładce, to ta zdecydowanie ma w sobie coś intrygującego. i ten tytuł – „Na progu zła" – który sugeruje coś ciekawego. Lubię thrillery psychologiczne, bo każdy jest jak pudełko z niespodzianką. Nigdy tak naprawdę nie wiadomo, czego się spodziewać, gdy otwieramy książkę. Czy tym razem spotkała mnie miła niespodzianka?
Pewnego dnia Fiona wraca z wyjazdu do domu i zastaje tam firmę przeprowadzkową i obcych ludzi, którzy twierdzą, że kupili ten dom. Dom w którym mieszkała razem z mężem i dziećmi już ładnych parę lat. Czy to możliwe, by doszło do jakiegoś fatalnego nieporozumienia? Fiona próbuje się dodzwonić do męża, ale jego telefon nie odpowiada. Czy ta niepokojąca rzeczywistość, która stała się jej udziałem, to zwykłe nieporozumienie, czy może zaplanowane i dopracowane w szczegółach oszustwo na wielką skalę? Czy z tej sytuacji znajdzie się jakieś rozsądne wyjście?
Nie miałem zatem innego wyjścia, tylko zachowywać się tak, jakby nic się nie stało. Teraz widzę, że tak właśnie rozumują przestępcy. Wmawiamy sobie, że inni przyparli nas do muru, a my tylko reagowaliśmy, współdziałaliśmy i walczyliśmy o przetrwanie. I jesteśmy tak przekonujący, że w końcu zaczynamy w to wierzyć.
Przyznam, że mam mieszane uczucia co do tej książki. Taka sobie lektura – ani dobra, ani zła. Ciężko mi ją jednoznacznie ocenić. Początek był naprawdę dobry i zapowiadało się na ciekawą historię, ale dalej już nie było tak interesująco. Miałam wrażenie, że czytam o sprawie, która już dawno została rozwiązana, a to, co się dzieje w książce, to tylko niepotrzebne przeciąganie. Dałoby się o tym opowiedzieć bardziej zwięźle i bez zbędnego przynudzania. Było kilka ważnych momentów dla akcji, ale poza tym czytałam i czytałam, a działo się niewiele. Za to pod koniec naprawdę nie mogłam się oderwać. Zakończenie jest wstrząsające i przerażająco wiarygodne.
Podobał mi się w tej książce sposób opowiadania. Choć niewiele się działo, to czytało się nawet przyjemnie. Co do samych wydarzeń, trzeba przyznać, że są opisane przekonująco i dosyć wiarygodnie. Nie miałam poczucia, że fabuła jest naciągana. Z niezwykłą wnikliwością przedstawione są motywy postępowania bohaterów, nawet te, do których sami z trudem dochodzą. Bohaterowie w tej książce są tacy ludzcy. W thrillerach psychologicznych często spotykam się z irytującymi postaciami, o których ciężko mi się czyta, ale tutaj tak nie było. Fi i Bram, a także inne pojawiające się w tej książce postaci są starannie wykreowane i nawet dają się lubić… albo znienawidzić, bo znajdziemy tam też czarne charaktery. Jednego można być pewnym – emocji nie zabraknie, bo bohaterowie nie są bezbarwni i czyta się o nich z zainteresowaniem.
Choć nie jestem tą lekturą do końca usatysfakcjonowana, to nie mogę też powiedzieć, że straciłam czas. Całość ma mocny wydźwięk i daje do myślenia. Przede wszystkim uświadamia, że konsekwencje nawet tych na pozór drobnych błędów czy złych czynów mogą ciągnąć się za nami całe życie. Mogą też prowadzić do kolejnych i w ten sposób rozkręcać spiralę zła. A jej zatrzymanie graniczy z cudem. W tej powieści znalazłam również wiele inspirujących cytatów. Czy warto ją przeczytać? Tego rodzaju książki każdy odbiera inaczej i ile osób, tyle opinii, więc warto przeczytać i samemu ocenić.
Moja ocena: 6/10

Louise Candlish, Na progu zła
Liczba stron: 512
Wydawnictwo: Muza
Data premiery: 15.04.2020

sobota, 25 kwietnia 2020

Są znaki

Są znaki... apokalipsy. Widzisz tych ludzi? Wyglądają jak opętani. Nie spali od dwóch tygodni. Żywią się tylko wiedzą. Jest taki zabawny filmik utrzymany w klimacie zwiastuna horroru mówiący o sesji na studiach. Jak dobrze te słowa pasują do obecnej rzeczywistości – Są znaki... apokalipsy. Widzisz tych ludzi? Wyglądają jak opętani. Biegają po domu niczym ninja, żeby nie przegapić wykładu online. Żywią się tylko wiedzą. Jedzą wyłącznie przed laptopami. Minął przeszło miesiąc, odkąd zamknięto uczelnie. Czy są już znaki apokalipsy? Przyjrzyjmy się bliżej tym niepokojącym realiom studenckiej rzeczywistości.
https://wroclaw.naszemiasto.pl/koronawirus-z-przymruzeniem-oka-czyli-piec-minut-slawy/ar/c15-7604511
Można by pomyśleć, że zajęcia zdalne pozwalają lepiej zagospodarować czas, bo nie ma sprawdzania obecności w tradycyjnej formie i sami wybieramy do którego przedmiotu trzeba się przyłożyć, a który jest tylko zapychaczem planu. No i nie trzeba przeznaczać czasu na przemieszczanie się z punktu a do punktu B, czyli jednym słowem dojazdy, bo teraz centrum wszystkich zajęć jest nasz komputer. Czy jednak czasu faktycznie jest więcej? Jeśli dobrze się rozplanuje zadania do wykonania, to tak, ale taka forma nauczania często prowadzi do wielu zabawnych czy absurdalnych sytuacji.
Sam fakt sprawdzania listy obecności na zajęciach trochę mnie bawi. Bo jak można być obecnym na zajęciach, skoro uczelnia jest zamknięta? A system to tylko system, serwer często się zawiesza i nawet, gdy się zaznaczy „obecność”, może zostać nieuwzględniona.
Dopiero teraz doceniamy jakim komfortem była możliwość pójścia na zajęcia i posłuchania wykładu w spokoju. W domu, gdy oczy bolą od ciągłego patrzenia w ekran laptopa, jednym uchem słuchasz prowadzącego, a drugim młodszego rodzeństwa, które domaga się twojej uwagi, Messenger nieustannie o sobie przypomina, logujesz się z jednych zajęć na kolejne i w międzyczasie śmigasz po domu niczym ninja, żeby móc coś zjeść, czy wyjść do toalety, niczego nie tracąc. Podczas jednych z ostatnich zajęć prowadząca zadała nam ćwiczenie do wykonania, które mieliśmy przez dziesięć minut wykonywać w ciszy. I w trakcie tej dziesięciominutowej ciszy nagle słyszymy głos: Przepraszam… jak tak tylko kątem ucha usłyszałem, że coś trzeba zrobić, bo byłem w toalecie i nie wiem, co dokładnie
Często jesteśmy też pytani o nasze postępy w pisaniu pracy. Termin oddania coraz bliżej. Prowadzący nieraz żartują, że zapewne wszystko skończone i zostały tylko jakieś poprawki redakcyjne – kropki, spacje. Powiedzmy, że tak jest. Tylko to stawianie kropek trzeba by zintensyfikować, żeby wyrobić się w terminie. Krążą słuchy, że najprawdopodobniej czeka nas obrona zdalna. Jakoś ciężko mi sobie to wyobrazić. Warunki domowe niezbyt sprzyjają skupieniu. Poza tym kto by nie chciał mieć obrony w tradycyjnej formie? Jak każdy student do tej pory, ze zdjęciami pamiątkowymi i tą satysfakcją, że ten ważny etap już został zakończony. a co można będzie wspominać po latach w przypadku obrony zdalnej?

– Nie mogłam spać w nocy
– Dlaczego?
– Tak, to jest jak człowiek po nocach myśli o… projekcie z geografii ekonomicznej.

Takie to mrożące krew w żyłach dialogi można obecnie usłyszeć w studenckiej społeczności. Zadań do wykonania jest dużo, a niechodzenie na zajęcia wiąże się z mniejszą motywacją. Nietrudno też o czymś zapomnieć przez pomyłkę, czy nawet przegapić wykład. To wszystko powoduje tylko większy stres.
Potwierdzono przypadki studentów, którzy przyłapali się na tym, że tęsknią za uczelnią. Z sentymentem wspominają czasy, gdy juwenalia odbywały się bez żadnych zakazów, a jedyną przeszkodą utrudniającą wzięcie w nich udział był brak kaloszy na półkach sklepowych.  Czasy, gdy w maju można było zrobić grilla nad jeziorem. Podobno brakuje im nie tylko kolegów ze studiów, ale też siedzenia na sali wykładowej, a nawet spotkań z prowadzącymi, robienia notatek w zeszytach czy nawet projektów w grupach. Żeby wzmóc nostalgię możecie państwo sobie przypomnieć ten piękny zapach, który unosił się w sali 206...– próbował pocieszyć swoich podopiecznych jeden z prowadzących podczas zajęć online.
Opisane powyżej przypadki z pewnością mogą świadczyć o tym, że widać już znaki apokalipsy. A tak na poważnie – do wszystkiego można się przyzwyczaić. Czy jeszcze przed miesiącem ktoś przewidziałby, że dojdzie do zamknięcia szkół i uczelni? Obecnie praca zdalna to już codzienność

poniedziałek, 20 kwietnia 2020

Każdy ma w sobie wilkołaka, który ożywa, kiedy zostanie odpowiednio sprowokowany

Niektórzy po prostu byli skazani na zagładę i konsekwentnie do niej dążyli. Co więcej, czerpali z tego dużo przyjemności.
„Rozdanice" to dziesiąty tom sagi o przygodach policjantów z Lipowa, która aktualnie liczy ich już jedenaście.  Wiele osób polecało mi powieści Katarzyny Puzyńskiej jako znakomite kryminały, więc nie mogłam po nią nie sięgnąć.
Na zamarzniętym jeziorze zostaje znalezione ciało nastoletniej dziewczyny. Jest przykryta kocem jak gdyby spała. Ale nie żyje. A to dopiero początek nieszczęść, które mają spotkać w najbliższym czasie mieszkańców Rozdanic. Tego samego dnia w zagadkowych okolicznościach umiera dziennikarka. Była funkcjonariuszka policji, która prawdopodobnie rozmawiała z nią bezpośrednio przed śmiercią, znika bez wieści. Czy nie za wiele się dzieje w tej małej wiosce, w której znajdują się zaledwie trzy domy? Jest jeszcze jeden szczegół, być może bardzo istotny w tym wszystkim, co się dzieje – zbliża się krwawy superksiężyc. Według lokalnych wierzeń i przepowiedni to właśnie wtedy mógł uwolnić się demon, który przybierze postać wilkołaka.
Błysk w oku. Chciwość. Joanna niejednokrotnie widziała w życiu takie spojrzenia. Spojrzenia ludzi gotowych na wszystko. Spojrzenia, które jasno mówiły, że nie potrzebujemy mitycznych stworów i demonów. Każdy ma w sobie wilkołaka, który ożywa, kiedy zostanie odpowiednio sprowokowany.
Akcja tej powieści obejmuje nieco ponad dwa dni, ale wplecione są w nią liczne retrospekcje, dzięki którym dowiadujemy się szczegółów, które uzupełniają nasz ogląd na sprawę. Narracja jest trzecioosobowa, ale każdy rozdział skupia się na wydarzeniach z perspektywy jednego z bohaterów. Zaś bohaterów mamy tutaj bardzo dużo. Podeszłam do tej lektury nieco sceptycznie, bo myślałam, że przez nieznajomość poprzednich części pogubię się i tutaj, ale znalazłam wystarczająco dużo objaśnień i bez problemu zapamiętałam, kto jest kim i jakie relacje łączą go z resztą bohaterów.
Mimo że w powieści mamy wielu różnych bohaterów, to są przedstawieni na tyle przekonująco, że chce się o nich czytać. Każdy z nich wnosi coś do tej historii, dlatego warto czytać uważnie, bo każdy szczegół, który przed nami odkrywają może naprowadzić na rozwiązanie.
Na początku czytania trochę wysiłku i cierpliwości wymagało ode mnie opanowanie tej ilości bohaterów i przyzwyczajenie się do stylu pisania autorki. Nie sprawia on kłopotów i jest nawet przyjemny, ale zanim się na dobre wciągnęłam, początek wymagał cierpliwości. Za to pod koniec już nie mogłam się oderwać.
Mamy tu mocno rozbudowany wątek kryminalny. Coś dla fanów niebanalnych zakończeń i skomplikowanej fabuły. Przy takiej ilości bohaterów i możliwych rozwiązań naprawdę trudno było się domyślić zakończenia. Oprócz wątku kryminalnego poruszonych jest też sporo wątków obyczajowych i psychologicznych, w tym miedzy innymi wykorzystywanie seksualne dzieci. Jako że w powieściach często szukam ciekawych wątków psychologicznych, to był to dla mnie duży plus.
Podobało mi się to, że autorce na kartach tej jednej powieści udało się poruszyć tyle wątków i każdy z nich dostatecznie rozwinąć. Czasem ma się wrażenie lekkiego chaosu, ale w ostateczności wszystko układa się w spójną i logiczną całość. Klimat mroku i tajemniczości, który opanował Rozdanice, to również odzwierciedlenie mroku, który czai się w zakamarkach ludzkich serc. I w każdej chwili może stamtąd wyjść, więc musimy być czujni.
Z czystym sumieniem mogę polecić tę powieść entuzjastom dobrych kryminałów. Jest to głęboka i wielowymiarowa opowieść, myślę, że każdy znajdzie w niej coś dla siebie. a ja jeszcze nie raz z chęcią wrócę do twórczości tej pani.
Moja ocena: 7/10

Katarzyna Puzyńska, Rozdanice
Liczba stron: 560
Wydawnictwo: Prószyński i S–ka
Data premiery: 29.01.2019

wtorek, 14 kwietnia 2020

Bo jak nie teraz, to kiedy?

Są rzeczy, których nie warto odkładać na później. To „później” może nigdy nie nastąpić. Szczególnie w dobie pandemii niczego nie można być pewnym. Może warto niektóre rzeczy z listy rzeczy do zrobienia przed śmiercią zrealizować już teraz? Bo jak nie teraz, to kiedy? Czy warto czekać na lepszy moment?
Pisałam niedawno posta „A gdyby rzucić studia i zostać Marylą Rodowicz?", w którym zastanawiałam się, co by było gdybym rzuciła studia, kupiła gitarę i zaczęła robić karierę. Studiów nie rzuciłam (jeszcze), Maryli Rodowicz pewnie nie dorównam (nigdy), ale jedną rzecz z  tego zamierzenia udało mi się zrealizować, a  mianowicie – kupić gitarę. Chodziłam z tym zamiarem przez miesiąc, aż w końcu kwarantanna, której końca dalej nie widać, zmusiła mnie do znalezienia sobie zajęcia, więc pomyślałam – jak nie teraz to kiedy? Pojawiły się różne głosy typu: „co to w ogóle za chory pomysł?" czy „nie masz na co kasy wydać?” lub też „po co ci to?”, „co ty będziesz z nią robić?”. Ale czasem trzeba przestać słuchać głosów i zrobić swoje. Bo jak nie teraz to kiedy?
Ile razy tak niewiele nam brakuje, by w końcu robić to, co chcemy? Niekiedy to jest tak oczywiste, a mimo to trudno to dostrzec. Nauczyłam się, że z marzeń się nie rezygnuje. Nigdy. Choćby były trudne w realizacji (a to było i to bardzo – podczas nauki akordów barowych nie raz byłam bliska wyrzucenia gitary przez okno🤣), to przecież jest właśnie to, co daje siłę, żeby iść dalej. Szczególnie w tak ciężkim czasie.
Całe zamieszanie wywołane przez pandemię powoduje wiele refleksji, na które w codziennym zabieganiu nie starczało czasu. Jesteśmy zmuszeni do zmian. Uczymy się żyć na nowo. Na nowo też uczymy się budować relacje. Izolacja wymusza relacje na odległość, co nie jest łatwym zadaniem. Oby starczyło nam siły i nadziei, bo przecież wszystko, co złe, musi kiedyś minąć.
       Na dzisiaj tyle. Wybaczcie, że ostatnio tak krótko, ale jakoś to siedzenie w domu ani trochę nie działa na mnie twórczo. Też macie podobnie? 

środa, 8 kwietnia 2020

Wszyscy jesteśmy wariatami, tylko w różny sposób

To dziwne, jak szybko można się przystosować do osobliwego nowego świata zakładu psychiatrycznego. Czujesz się coraz bardziej komfortowo w obliczu obłędu – i to nie tylko cudzego, ale i swojego. Wierzę, że wszyscy jesteśmy wariatami, tylko w różny sposób.
Ta książka ciągle mi się gdzieś przewijała, jak nie na Instagramie to na półce bestsellerów w Empiku. W końcu sama postanowiłam sprawdzić, co takiego w sobie ma, że wszędzie się o niej mówi. Trochę się też jej obawiałam, bo wszystko, co jest powszechnie chwalone, zwykle mnie potem rozczarowuje, ale to na szczęście był wyjątek.
O Alicji Berenson pisano we wszystkich gazetach. Zabiła męża strzelając mu kilkakrotnie w głowę. I od tamtej pory milczy. Jako opowieść o tym, co się stało, może posłużyć jedynie namalowany przez nią zagadkowy obraz. Alicja trafia do The Grove – szpitala psychiatrycznego o podwyższonym rygorze. Wkrótce jej terapię zaczyna prowadzić Theo Faber – psychoterapeuta, który zabiegał o posadę w tym szpitalu, bo zainteresował go przypadek Alicji. Jest zdeterminowany, żeby jej pomóc i nakłonić ją, by przemówiła. Czy mu się uda? Czy uda się jeszcze znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego zabiła? I czy to na pewno ona?
Łapanie znikających płatków śniegu przypomina trochę chwytanie szczęścia. W miejsce posiadania natychmiast pojawia się pustka. Przypomniało mi to, że poza domem istnieje świat, świat ogromu i niewyobrażalnego szczęścia, świat, który na razie znajdował się poza moim zasięgiem. To wspomnienie wracało do mnie latami. Jakby nieszczęście otaczające tę chwilę wolności uczyniło ją tym jaśniejszą – drobiną światła zanurzoną w ciemności.
Książka wciąga od samego początku. Mamy tam zagadkę zabójstwa w tajemniczych okolicznościach, na którą do samego końca szukamy odpowiedzi. Myślimy, że każda kolejna strona przybliża nas do jej rozwiązania. Autor przez całą powieść daje nam złudne poczucie, ze jesteśmy coraz bliżej jej rozwiązania, a na koniec szykuje taką niespodziankę, że samemu można zaniemówić. Zakończenie było na swój sposób zaskakujące, jednak nie do końca mnie usatysfakcjonowało. Na koniec znajdujemy jedynie krótkie i szybkie wyjaśnienie, podczas gdy chciałoby się jeszcze poczytać o tym, co dalej się działo w życiu bohaterów.
W powieści właściwa akcja przeplatana jest wpisami z pamiętnika Alicji. Rozdziały są krótkie. Styl jest oszczędny, nie znajdziemy tam zbyt wielu rozbudowanych opisów, ale nie znaczy to wcale, że język powieści jest ubogi. Autor bardziej skupia się na oddaniu przeżyć bohaterów. Zwięźle i na temat. Książkę czyta się szybko i przyjemnie.
Na szczególną uwagę zasługuje kreacja postaci, która jest w moim odczuciu najmocniejszą stroną tej powieści. Główni bohaterowie, Alicja i Theo są stworzeni w taki sposób, że czyta się o nich z dużym zainteresowaniem. Alicja, z którą mamy najwięcej do czynienia w tej historii jest przedstawiona tak, jakby miała duszę. Poznajemy trudne wydarzenia z jej życia, widzimy emocje, które jej w tych momentach towarzyszyły, możemy bez problemu postawić się na jej miejscu. Poznajemy jednak tylko niewielką część jej osobowości, niektóre rzeczy do samego końca pozostaną niewyjaśnione. Pod tym względem postać Alicji w niczym nie różni się od każdego z nas – każdy człowiek jest zagadką.
Jeśli ktoś szuka świetnego thrillera psychologicznego, naprawdę warto sięgnąć po tę pozycję. Ale polecam ją nie tylko fanom gatunku. Myślę. że każdy znajdzie w niej coś dla siebie. 
Moja ocena: 8/10

Alex Michaelides, Pacjentka
Liczba stron: 352
Wydawnictwo: W.A.B
Data premiery: 13.03.2019

sobota, 4 kwietnia 2020

Kto tam gada siedząc w wannie?

Pierwszego kwietnia znalazłam informację, że w sprzedaży jest już dostępna nowa książka Remigiusza Mroza „Kwarantanna”. Miał to być mrożący krew w żyłach kryminał, który ukazuje, co się dzieje z psychiką ludzi zamkniętych w małej przestrzeni i jak odbija się to na ich wzajemnych relacjach. „Kto wie, jakie trupy skrywają jego współlokatorzy...” – niesamowicie mnie zaintrygowało to pytanie. Już miałam ją zamówić, ale okazało się, że to tylko primaaprilisowy żart.
O ile to był jeszcze żart, to kwarantanna, której obecnie jesteśmy świadkami żadnym żartem nie jest. I rzeczywiście można by analizować jak to zjawisko wpływa na psychikę ludzi. Nowa rzeczywistość, której sami doświadczamy zmusza nas do nauczenia się życia na nowo. Wszechobecne hasło „zostań w domu”, a co za tym idzie izolacja, kolejki do sklepów, ograniczenia. Ciągły lęk i niepewność. Poczucie tkwienia w miejscu. Mnożące się pytania o to, co będzie dalej. Pytania, na które nikt z nas nie jest w stanie odpowiedzieć. Na razie obserwujemy tylko niekorzystne zmiany – ogromna ilość zachorowań, straty finansowe w gospodarce, różnego rodzaju blokady i utrudnienia.
Jednym z przejawów dostosowania się do obecnej sytuacji jest zdalne nauczanie. Rewolucja zarówno dla uczących jak i uczonych, bo trzeba opanować nowe programy komputerowe i w zupełnie inny sposób rozplanować swój czas. Czy taka forma nauczania jest w stanie w pełni zastąpić normalne uczestnictwo w zajęciach? Platformy umożliwiające zdalne nauczanie pozwalają na przeprowadzenie wykładów, a nawet rozmowę i zadawanie pytań wykładowcy.


W tym tygodniu mieliśmy kilka takich spotkań. I – co zaskakujące – frekwencja w porównaniu z tradycyjnymi wykładami, ku uciesze naszych wykładowców, była prawie że wzorowa. Nasuwa się pytanie: co spowodowało aż tak radykalną zmianę? Plus jest taki, że nie trzeba pół godziny stać przed lustrem, żeby wyjść na wykłady. Nie trzeba też brać jedzenia na wynos, bo obiad można zjeść słuchając jednocześnie wykładu. Oczywiście pod warunkiem, że mamy wyłączony mikrofon, a nie wszyscy mają – ostatnio podczas wykładu słychać było chichoty, brzękanie talerzy i różne inne zastanawiające dźwięki... Prowadzący zażartował, że widzi nawet kogoś, kto gada siedząc w wannie. Nauczanie zdalne rządzi się własnymi prawami. Jednak pomimo tych wszystkich udogodnień, myślę, że niejeden student już tęskni za wykładami. Tak samo jak prowadzący za kontaktem z realnymi ludźmi zamiast mówienia do ekranu.

Już zawsze będzie mi towarzyszyć to wspomnienie – wykład przez internet, gdy zamiast twarzy kolegów i koleżanek na sali wykładowej widzę ikonki z pierwszymi literami imion i nazwisk na liście czatu. To najlepszy obraz tego, jak w czasach kwarantanny brakuje nam kontaktu z drugim człowiekiem. Chętnie wróciłabym już na uczelnię i do normalnego trybu życia, gdy wychodzenie w domu nie wiązało się z zagrożeniem. Zawsze doceniamy to, co jest nam dane dopiero, gdy to tracimy. Może potrzebowaliśmy takiej właśnie przerwy, by nauczyć się wdzięczności?